Fragment: Dwaj młodzi dziennikarze skryli się przed jesiennym dżdżem do najbliższego handelku przy głównej arterii, stanęli w zgęszczonej, dymnej mgławicy, okraszonej zapachem wędlin i marynat, nacętkowanej omglonymi światełkami—w piekiełku, szemrzącym kakofonicznym gwarem głosów bezładnie pogrupowanej ciżby, która tłoczyła się przed amfiteatralnym bufetem, niby przed ołtarzem Sylena. Wśród niej uwijały się, jak psiaki, chłopcy, wrzaskiem przesyłając zamówienia, roznosząc zakąski i „bomby” na marmurowe, obryzgane stoliki, opierścieniające skąpą, czworokątną przestrzeń. Nie popasając, koledzy kropnęli po kieliszku starki, po czym, przydybany na ulicy kapłan ósmej potęgi świata, trzepał:
— Już piąta. Muszę śpieszyć do siebie.
— Już piąta. Muszę śpieszyć do siebie.