Znów postawiłam swoje kroki w Szpitalu Whitestone. „Drowning Souls to bezpośrednia kontynuacja pierwszej części, z tą różnicą, ze teraz poznajemy świat oczami Sierry i Mitcha.
Nie polubiłam ich w pierwszej części, jednak uległo to zmianie. Dowiadujemy się co stoi za zamkniętą, sarkastyczną, wycofaną postawą kobiety. Wiemy, co ją ukształtowało na taką jaką jest. Mitch również zyskuje, bardzo często nawet rozczulał swoimi gestami w stronę Sierry, śmiem twierdzić, że kierował się zasadą „przez żołądek do serca”!
Ich relacja od samego początku jest pełna odpychania i przyciągania. On nieustannie, niestrudzenie wyciąga do niej dłoń; ona odwraca głowę w drugą stronę. Są jak dzień i noc, światło i cień. Tak różni, jednak właśnie dlatego pasują do siebie idealnie, uzupełniając swoje braki.
To, co działo się po wypadku wzruszała mnie. Obydwoje przeszli długą drogę. Mitch musiał odnaleźć się w nowej obecności. Nie tylko na jego ciele zaszły zmiany, ale i w jego duszy. Jego przeżycia zmieniły postrzeganie pewnych kwestii. Sierra powoli, swoim tempem otwierała się na dobro, którym chcieli ją obdarzyć znajomi. Na słowa uznania zasługuje przyjaźń kobiet, która w pierwszym powoli rodziła się, a teraz dojrzewała i z każdą stroną piękniała.
„Drowning Souls” to też mnogość opisanych przypadków medycznych, niekoloryzowanych. Są skrajne przypadki w których na próżno szukać szczęśliwego zakończenia, są i lekcje życia od osób pogodzonych ze swoim losem.
Seria porównywana jest do serialu Grey’s Anatomy, którego nie oglądałam, ale jeśli jest tak dobry jak książki, to muszę w przyszłości to zmienić.