Przyznać się muszę do czytelniczej porażki. Chyba nie udźwignąłem dźwięków ciszy. Narracja, zbyt dla mnie porwana, zbyt cicho szeptana, była dla mnie jak łapanie koników polnych – zdaje się, że już coś masz, otwierasz zamkniętą pięść, a tam nadal pustka.
To, że bohaterka nie dała się polubić (jest raczej oschła, a przez pewne zdarzenie z jej przeszłości postrzega się ją zdecydowanie negatywne), nie było wadą – zapamiętuje się przecież nietypowe postacie. Tyle że nic więcej nie mogę o Evie powiedzieć – brakowało mi odpowiedzi na pytania, które sama sobie zadawała. Nie ułatwiało zadania także i to, że niektóre z wydarzeń opisanych w Dniach, pozostały ukryte za zasłoną. Odniosłem więc wrażenie efektu muśnięcia (jak błysk światła gdzieś z dala odbity na szybie, myk, i już go nie ma, przepadł).
Odchodzenie w niepamięć (niepamięć jako taka) i zacieranie przeszłości, wszelkie tajemnice, które łączą małżeństwo bohaterów, początkowy „incydent” i pani, która zostaje zatrudniona do pomocy w domu – to wszystko początkowo oczarowuje (zwłaszcza, jeśli spojrzy się na surowość tekstu) i wciąga (jak każdy dobrze skrojony na miarę sekretny garnitur). Ale później – i tu leży być może moje nieuctwo, niepoprawne malkontenctwo lub czytelnicze niedołęstwo (odpowiednie podkreślić) – już za nimi nie podążałem, gubiłem się gdzieś w meandrach zawikłań. Powolne, niedokończone zresztą odkrywanie kart nie robiło „efektu wow”, a myśl, że w „Dniach” chodzi o to, że „najważniejsze to...