Niektórzy z Was mają takie zmyślne określenie dla książek odkładanych na kupkę i przekładanych w czasie z czytaniem bo coś Was od nich odrzuca. Mówicie na to „stos hańby”. Bardzo mi się to określenie spodobało i postanowiłam uczcić ten fakt wybierając ze swojego stosu jedną z „pohańbionych” pozycji. Zalegała mi długo. Kilka lat. Prezent od znajomych, których ponoć ta książka zainspirowała do dokonania zmian w życiu.
Jak było w moim przypadku?
Bajkowo, baśniowo, nierealnie i dla mnie nie do przyjęcia. Wśród tych mnóstwa opinii, wręcz peanów na cześć tej pozycji, ja nie odnalazłam fenomenu tej książki. Nic mnie w tej książce nie wzruszyło, nie poruszyło i nie skłoniło do myślenia. Same tzw. „prawdy objawione”. Zachowanie głównego bohatera po tragedii jaka go spotkała jest typowe dla ludzi w podobnych sytuacjach życiowych więc autor żadnej Ameryki nie odkrywa. Zaprzeczanie, nieakceptowanie śmierci i obwinianie Boga to mechanizmy, którymi ludzie w traumie posługują się od zawsze. Ta cudowna przemiana bohatera to nic innego jak akceptacja i pogodzenie się z faktem śmierci dziecka, któraż to jest nieodwracalna. Mnóstwo przerysowanej metafizyki, naiwne studium o boskiej miłości i ludzkim cierpieniu.
Generalnie było nudno.
Obejrzałam też film dla porównania. Poziom odrealnienia wzniósł się tutaj na wyżyny. Jedyne co z filmu jest warte uwagi to przepiękna piosenka „Keep your eyes on me”.
Jedyne co zmieniło się w moim życiu po prze...