Piszę to jako osoba, która nigdy wcześniej nie czytała żadnej książki Reid, ale też jako miłośniczka i amatorka sportów wszelakich: no kurczę, trochę się zawiodłam. Po tylu wysłuchanych na jej cześć peanów i zachwytów, miałam nadzieję na coś naprawdę spektakularnego, a Carrie Soto okazała się taką sobie historyjką do przeczytania i zapomnienia.
Najbardziej rozczarowujący był chyba, paradoksalnie, wątek tenisowy. Okej, nie jestem wielką znawczynią tenisa. Lubię go sobie pooglądać w telewizji, ale nigdy nie wsiąkłam w niego tak głęboko, żeby móc rozpoznać różne style gry czy strategii, a jego historia i nazwiska dawnych zawodników i zawodniczek są mi w ogóle nieznane, mimo to, a może właśnie dlatego, nie mogłam nie poczuć lekkiego rozbawienia, kiedy dwie postacie, które miały być jednymi z największych gwiazd tego sportu, rozmawiają o nim w taki sposób, że najlepszą radą, jaką mogą sobie nawzajem dać, to przełamanie serwisu przeciwnika. Z całym szacunkiem, ale taką wskazówkę to może dać niedzielny widz taki jak ja, a nie osoba, która ma w swojej karierze wygranych dwadzieścia Wielkich Szlemów.
Podobnie jest z samymi meczami. Prawie wszystkie, zwłaszcza te na początku, są opisane bardzo po łebkach, niektóre z nich nie zajmują nawet jednej strony i są zbudowane na zasadzie "zaserwowałam - piłka odbiła się dwa razy od nawierzchni - wygrałam gema". Rozumiem (a raczej podejrzewam), że to celowy zabieg i nie bez przyczyny im bardziej Carrie odnajdywała radość w samej grze, a nie tylko w wygrywaniu, tym więcej rejestrowała naokoło jej rzeczy, ale nie zmienia to mojej opinii co do tego, że pierwsze dla Szlemy były chyba najnudniejszą częścią całej powieści, nawet jeśli doceniam w pewnym sensie ten zabieg narracyjny. Tak, to zdanie było za długie. Na tyle za długie, że mogłoby się znaleźć na egzaminie z gramatyki opisowej, ale nie wiem, gdzie miałabym postawić przecinek.
Żeby nie być aż tak negatywnie nastawioną do wszystkiego osobą - podobały mi się relacje między bohaterami (nawet jeśli większość dialogów brzmiała, jakby rozmawiali ze sobą piętnastolatkowie, a nie osoby w okolicach czterdziestki): piękna, ale też momentami toksyczna miłość Carrie i jej taty, ich niespodziewana, ale przeurocza przyjaźń z Bowie'm, zacięta rywalizacja Soto i Chan z nutką sympatii do siebie nawzajem. Jeśli miałabym powiedzieć, co Reid umie robić, to tworzyć bohaterów, które same z siebie nie są najlepiej wykreowane, które często w swoim charakterze ocierają się o postacie z kreskówek, ale które świetnie działają razem, a ich interakcje potrafią wzruszyć i bawić.
Czy uważam to za stracony czas? Może gdyby nie ostatnie sto stron to powiedziałabym "tak", ale finał całej historii jest dziwnie satysfakcjonujący, nawet jeśli przewidywalny.