Wiersze Sylwestra Gołąba często mówią w pierwszej osobie, ale zawsze w sposób, który podaje rzeczywistość i sam podmiot w wątpliwość. Czasami jest więc podróżnikiem w czasie, cofającym się nostalgicznie do realiów dzieciństwa by, niczym narrator „uprzedzający fakty”, mówić o tym, co wydarzy się za chwilę. Czasami jest kochankiem w dialogu, którego deklaracje są tak papierowe, że zdają się być czynione właśnie w tym celu, by przypominać o istotowej pustce sztywnych form relacji międzyludzkich; i choć chciałoby się (jak w jednym z wierszy) domagać umiejętności odróżniania tombaku od złota, kontekst nakazuje wątpić w ostateczną potrzebę tejże. Czasami zdaje się być jednym z tych gości, którzy w krótkim wierszu, i w następnym itd., raz po raz próbują opowiedzieć jakąś większą historię, ale coś zdradza ich po drodze – może mały grymas, a może nieumiejętność uwiedzenia nawet samych siebie. Wielkość? Rozmach? Chyba jedynie w dziele przemijania, notowanym skrupulatnie. Tym samym, paradoksalnie, jeśli są w apokaliptycznych rejestrach nowych wierszy Gołąba jakieś odniesienia do bóstw i tzw. nieprzemijalnych wartości, zaskakują swoją liryczną użytecznością wobec wyczuwalnego stałego braku odnośników. Wciąż jeszcze można bezkarnie odgrzewać języki metafizyk, by dokonywać pomiarów różnic czasów sprzed i z końca czasu, tak by drobny zysk z tej operacji lokować w poezji. Albo zupełnie inaczej: by uwspólniając, zwrócić uwagę ku detalowi: bratu Karlowi i jego słowom, randce w Starbucksie, czy prawdzie, którą niesie sama opowieść, samo zagadywanie, jak to o jamniku Jamaica Ska.