Zmierzyłam się z cegłą o Anie Tramel. I co? Ach! I och! Cudo! Wszystko to, co lubię:
• Motyw mocnej kobiety. Aroganckiej i cynicznej, pokiereszowanej przez los i zmagającej się z demonami przeszłości. Takiej, która się nie poddaje. Rocky Bilboa na szpilkach. Powalona na deski ignoruje ból, zbiera się w sobie i znów rozdaje prawe i lewe sierpowe. Pełnokrwista babka, zdolna i zadziorna, która ma odwagę postawić wszystko na jedną kartę, tak charakterna, jak moja ulubiona Liz Salander z „Millenium”.
Mimo iż Ana niespecjalnie dawała się lubić, trzymałam za nią kciuki przez 1000 stron i wielokrotnie w myślach zwracałam się do autora z prośbą, żeby jej w końcu odpuścił.
• Proces sądowy, czyli to, co bardzo lubię w powieściach, tylko często mam jakiś niedosyt. A to w „Zabić drozda" trochę za bardzo zalatuje naftaliną, a to u Grishama za bardzo amerykańsko, u Jodi Picoult wstawki sądowe trochę za krótkie, zaś do naszej rodzimej Chyłki nie umiem się przekonać, brak jej klasy. I prawniczce, i powieściom.
W „Anie” sądu i prawników jest dla mnie w sam raz, czyli dużo, wiele posiedzeń, szukanie dowodów, świadków, hipotez, ławnicy, sędziowie, prawnicze kruczki. I niejeden proces, każdy z zaskakującym zakończeniem. Jestem usatysfakcjonowana.
• Temat przewodni: hazard. Wielkie i potężne kasyno, nielegalne szulernie, krupierzy, ruletka, karty oraz uzależnieni gracze i ich próby wychodzenia (lub nie) z nałogu. I wielkie, olbrzymie pieniądze.
• Zaskoczenie i nieprzew...