Od kiedy zacząłem na poważnie buszować w bibliotecznych zasobach, właściwie co chwilę strzelano do mnie "ochami" i "achami" w kontekście Gaimanowych "Amerykańskich bogów". Przypadkowo wpadła mi ta książka w łapy i muszę przyznać, że w dużej części te zachwyty zrozumiałem. Pomysł na fabułę i ukazanie tytułowych bogów, po prostu kładzie na łopatki. Książka jest przesycona nostalgią, tęsknotą za dawną świetnością, rozgoryczeniem i desperacją. Panteon postaci jest tu przebogaty, a to, że są tak ludzcy w swoim myśleniu, zbliża do nich jeszcze mocniej. Dosyć szybko okazało się, że główny bohater - Cień, jest tylko dodatkiem do tego świata. Owszem, można do niego od biedy przywyknąć, ale jego niepasujący do sytuacji melancholijny spokój i drażniąca apatyczność sprawiają, że nijak nie umiałem go polubić. Pierwsze skrzypce grają tu postacie mityczne, więc w sumie książka obroniłaby się bez udziału Cienia.
Czytelnicy nastawiający się na humorystyczne wstawki mocno się zawiodą. Gaiman buduje klimat trochę depresyjny, mroczny, zwiastujący bolesne przeznaczenie, a wszystko tonie w szarzyźnie- ten barwny jak sen grabarza nastrój, świetnie pasuje do idei książki.
Opisy są krwawe i realistyczne, choć nie znajdziemy tutaj epatowania stylistyką gore, czy nadmierną ilością wulgaryzmów - wszystko z umiarem, zbalansowane. W identycznym klimacie napisane są krótkie historyjki niezwiązane z główną osią fabuły. Jest ich bodajże sześć czy siedem, a każda z nich to prawdziwa perełka.
...