Wieża wznosi się w centrum wyspy, pośrodku rozległego jeziora zagubionego w gęstwinach nieprzebytej puszczy. Ptaki wiją gniazda w jej zwieńczeniu, wiatry ze świstem uderzają o jej mury. Fale jeziora biją o brzeg wyspy, w ostępach otaczających jezioro słychać ryk dzikich bestii.
Pory roku przesuwają się przed moimi oczyma.
Byłam księżniczką z dalekiego kraju, królewską narzeczoną, potem - jakże krótko - królewską małżonką. W końcu - nazbyt młodą i ambitną królową wdową. Zamknięto mnie tu po długiej walce o władzę. Do dziś nie wiem, czemu mnie po prostu nie zabito. Dano mi służących i zbrojnego strażnika. W okna wprawiono kraty. Przeprawy na brzeg jeziora strzegł przykuty łańcuchem smok.
Wkrótce o mnie zapomniano, a wyspa została uznana za nawiedzoną.
Jedni po drugich odeszli służący. Potem strażnik. Pewnego dnia groźny smok stał się jedynie wyciągniętym u przeprawy truchłem. W końcu nawet przerdzewiałe kraty wypadły z okien.
Tyle, że już nie miałam dokąd iść.
Wychodzę tylko po zmroku. Odwiedzam zarośnięte mogiły tych, którzy żyli tu ze mną i pomarli. Czasami idę ku zbutwiałemu pomostowi i patrzę na resztki łodzi i ogromne smocze kości, coraz głębiej wrastające w ziemię.
A potem wracam na szczyt wieży. Do mojej komnaty, gdzie złoty diadem wciąż oplata skronie spoczywającego na łożu drobnego szkieletu, okrytego strzępami ulubionej jedwabnej sukni.
Nikt mnie nie odwiedza. Nikt nie odwiedził tego miejsca od ponad stu lat.
Mówią, że na wyspie straszy.