Ostatnio pozycji antyutopijnych czy dystopijnych wyrosło na rynku wydawniczym tyle, co grzybów po deszczu. Nie wiem skąd się to bierze, jednak muszę przyznać, że jest to zjawisko dosyć przerażające. Nie dość, że poziom spada z książki na książkę, to sama przestaję się orientować w wydawniczych „świeżynkach”. Doszłam do takiego wniosku w momencie, kiedy w którejś z kolei czytanej przeze mnie recenzji, zauważyłam porównanie danej pozycji do dwóch innych powieści, których za bardzo nie kojarzyłam. Wychwyciłam także bardzo dużą tendencję do porównywania wszystkiego do "Igrzysk śmierci" i pisania o "inspirowaniu się" dziełem innego pisarza...
Szczęśliwym trafem i gavranią znajomością, udało mi się przeczytać przedpremierowo „Rebelianta”, pierwszą część trylogii zwanej „Legendą”. Chociaż na początku zbyt dużo nie wymagałam ani nie oczekiwałam od tej powieści, sądząc, że będzie to kolejna książka z rodzaju tych, które szybko się czyta i równie szybko zapomina, wciągnęłam się już od pierwszego rozdziału. Ze zdziwieniem obserwowałam własną fascynację tym tytułem, nieprzerwanie przewracałam kartki, byle tylko dokończyć zdanie, akapit, rozdział… Niby gdzieś tam, o uwagę dopraszał się Rozsądek, nieprzerwanie recytujący listę rzeczy, które już dawno powinnam zrobić, jednak czułam się tak, jakby działo się to bardzo daleko, w całkowicie odmiennym świecie od tego, w którym akurat przebywałam…
June, geniusz militarny kontra Day, młodociany przestępca. Dwa różne światy, dwa odmienne spojrzenia na życie… Ich ścieżki krzyżują się. To było do przewidzenia, ważniejszą kwestią jest zakończenie spotkania. Ona napędzana wściekłością i cierpieniem, on desperacją i odwagą, kto przeżyje to starcie? Zbieg okoliczności sprawia, że bohaterowie dowiadują się w jaki sposób połączyły się ich losy. Jednocześnie niszczą woal kłamstw i wstrząsają własnym światopoglądem. Jak wiele jesteś w stanie wybaczyć? Jak daleko jesteś w stanie posunąć się, aby ocalić najbliższych?
Co zrobisz, jeśli okaże się, że Twój wróg jest tak naprawdę… Twoim największym sprzymierzeńcem?
„Legenda. Rebeliant” to debiut Marie Lu, jednakże, przy czytaniu, ten fakt nie jest odczuwalny. Chociaż kilka razy udało mi się wychwycić drobne potknięcie autorki, luki informacyjne w fabule, do których po prostu można się przyczepić, to nie były to rzucające się w oczy błędy, psujące lekturę książki. Chciałabym też zakomunikować, że przy tej powieści nie użyję określenia „dobra jak na debiut”, po pierwsze, zwykle w ogóle tego nie robię, po drugie, ta książka jest po prostu dobra – pod względem konstrukcji, kreacji bohaterów, zaprezentowania świata przedstawionego i dynamicznej akcji. Wciąga od pierwszych stron i nie pozwala o sobie zapomnieć. To nie jest kolejne czytadło, po którym treść powieści całkowicie wyparuje z głowy czytelnika. Tutaj, gdy w końcu nadeszła ta chwila, aby przeczytać ostatnie zdanie, od razu wiedziałam, że wydarzenia opisane w „Rebeliancie” jeszcze długo będą mnie męczyć. Chociaż później zaczęłam podczytywać inną powieść, myślami błądziłam między Day’em i June. Zastanawiałam się, jak zacznie się „Wybraniec”, co będzie tam opisane…
„Rebeliant” to dopiero pierwsza część trylogii i liczę się z faktem, że trzeba go traktować jako wprowadzenie do historii, którą autorka dopiero zaczęła opowiadać. Nie mogę jednak powstrzymać uczucia, że świat przedstawiony był w pewien sposób… Zamknięty? Szczelny? Akcja dzieje się w Stanach Zjednoczonych, okej, ale pisarka ani słowem nie wspomina co się dzieje w innych częściach świata. Czy w ogóle istnieje tam jeszcze jakakolwiek cywilizacja? Jeśli tak, to jakie, polityczne, ekonomiczne czy militarnie, nastawienie mają te narody do USA i sytuacji, która ma miejsce w Ameryce? Wspierają ich? A może stoją po stronie Kolonii? Bardzo zabrakło mi takowego wątku.
Bohaterowie, wykreowani przez Marie Lu, to tak naprawdę dzieciaki poważnie doświadczone przez życie. Wiecie, kiedy moim zdaniem kończy się dzieciństwo? W tym samym momencie, gdy z Waszych oczu znika niewinność i naiwna wiara. Możesz mieć wtedy lat pięć, pięćdziesiąt – bez różnicy. Dwójka młodych protagonistów to młodzież, która wiedziała, że życie potrafi mocno kopnąć, odwrócić się i na twoich oczach podpalić Ci jeszcze dom. Chociaż ich poglądy były skrajnie zróżnicowane, fascynowało mnie obserwowanie, jak te dwa światy ścierają się. Próba przebicia się argumentów przez mur zbudowany z kłamstw samej Republiki. Chęć przyjęcia prawdy. Zmiana opinii. Czasami trzeba poświęcić wiele czasu, żeby zrozumieć, iż się mylimy… Postaci wykreowane przez pisarkę, były bardzo interesujące. Każde na swój sposób szczególne, rozpoznawalne. Nie zlewały się w jedną bezkształtną masę chodzących zombi, że się tak wyrażę.
Muszę jednak napisać, że przeszkadzał mi wątek miłosny. Bardzo. Był infantylny, bezpośredni, nie potrzebnie wprowadzony. Nie sądzę, żeby do zrozumienia siebie nawzajem protagoniści koniecznie potrzebowali tru luffa, potrafiącego olśnić swym blaskiem nawet najbardziej zUy charakter. Ja rozumiem, że tutaj jest pewien wiek docelowy i zapewne to właśnie na młodzieńcze potrzeby zostało wprowadzone gorące uczucie… Przełknięcie tej miłosnej otoczki stało się dla mnie rzeczą trudną ze względu na to, że to wszystko było takie naiwne, małostkowe i sztuczne. Mówi się trudno. Cała reszta powieści była dobra, więc, summa summarum, ten jeden wątek jeszcze można przetrwać.
Jak wspomniałam wcześniej, „Igrzyska śmierci” stały się boskim wyznacznikiem wszelkich antyutopii. Już od dawna jestem po lekturze całej trylogii Collins, więc bardzo trudno byłoby mi ją porównywać do pierwszej części „Legendy”, a mówienie o całej serii w związku z debiutem Lu jest po prostu nie fair. Jeśli chodzi o moją subiektywną ocenę, to tak, „Legenda” ma szansę. Osobiście już od dawna nie czytałam tak dobrej dystopii. Polecam - nic dodać, nic ująć. :)