Z jednej strony zimny system prawny, a z drugiej emocjonalny twór zwany rodziną. Tyle że oprócz zbioru przepisów, mimo wszystko, jasno określających sposób adopcji są urzędnicy placówek przydzielających dzieci poszczególnym rodzicom, a tu często ma się do czynienia z ich "widzi mi się", a nie rzeczywistą troską o dobro dzieci, czym się często zakrywają.
Publikacja Dołęgowskich wskazuje, że niektóre placówki grają z ludzimi spragnionymi stworzyć rodziny w ruletkę. Tak jak dla urzędników innych instytucji publicznych, tak w domach dziecka liczą się statystyki. Czasem można odnieść wrażenie, że jest to niemal handel pod przykrywką legalnej adopcji. Jeśli dokonuje się wypisywania fałszywych danych medycznych np o niepełnosprawności bądź syndromie FAS, bądź też w inny sposób odstręcza się potencjalnych przyszłych rodziców zgłaszających się na pierwsze spotkanie z danym dzieckiem, a przy okazji wychodzi na jaw, że owe dzieci są przeznaczone do adopcji za granice to dla mnie taki proceder jest jak handel.
Placówki opiekuńcze są rozliczane za udane oraz nieudane adopcje (gdy dziecko wraca na placówkę), a statystyka to nie tylko biurokracja, ale również konkretne pieniądze. Oczywiście przetrzymywanie dzieci w palcówkach to też wymierne korzyści, bo za każde dziecko państwo płaci określony miesięczny koszt. Dlatego "umila się" przyszłym rodzicom cały ten proces jak tylko można i w zależności od chyba tylko od ograniczeń wyobraźni danych ludzi niby działających na rzecz dzieci. Można zaliczyć kursy, dostarczyć wnioski, być chętnym nawet na przyjęcie dziecka z wyraźnymi wadami niepełnosprawności, a i tak będzie się mieć pod górkę. I jeszcze jeśli dana dyrekcja tak będzie chcieć to poprosi o opinie nie tylko psychologa, ale zrobi wywiad środowiskowy dwukrotnie, poprosi o opinie księdza, zażyczy sobie 10-letniego stażu małżeńskiego, a na dodatek powie,że "jeśli państwo chcieli w łatwiejszy sposób stworzyć rodzinę to mogli urodzić własne".
Czytając tekst czuje się wściekłość! Miałam ochotę krzyczeć, że wręcz debilizm panuje wśród niewykształconej kardy (bo to też) profesjonalistów mających za zadanie pośredniczyć miedzy oddanymi dziećmi, gotowymi do adopcji a ludźmi poszukującymi swego malca oraz znieczulica, która pod hasłem "dla dobra dziecka" załatwię własne interesy na dotacje ośrodka i by nie stracić pracowników. W myśl zasady: im mniej dzieci, tym mniej obsługi i pieniędzy na ośrodek - to trzeba zatrzymać ile się da, oczywiście legalnie z zapisem w papierach,że dziecko nie jest w pełni rozwinięte lub też wydzierając sobie dzieci między ośrodkami czy nakłanianiem do porzucenia dziecka przez matkę zanim upłynie 6tygodniowy prawnie przewidziany okres ,gdy kobieta ma prawo zachować ten czas na decyzję, a nie być nękana przez osoby z ośrodka.
"Raz..Dwa..Trzy..." to dokument powstały za sprawą osób, które wierzą, że najważniejsze to dać dziecko rodzinie i by rodzina stała sie szczęśliwym posiadaczem dziecka. I tak wszystkich dopasować by miało szanse powodzenia,żeby nie okazało się za jakiś czas, że nowi rodzice nie mogą podołać obowiązkom,bo zataiło się celowo większe problemy z jakimi może borykać się adopcyjny syn/córka. Nie można wciskać chorego dziecka komuś, kto nie jest gotowy przyjąć je do siebie, nie można bronić zaangażowania w adopcję osobie samotnej, nie można piętrzyć przed przyszłymi rodzicami problemów, bo ci którzy sie decydują na taki krok przeszli już wiele, a wmawianie im,że nie są gotowi na to, bo opierają się adopcji dziecka z zaburzeniami jest po prostu wstrętne. Niektóre ośrodki są przeciwne adopcji ze wskazaniem, co w mojej świadomości jest niepojęte. Jednak to ten typ adopcji, który odbywa się poza procedurami z placówkami adopcyjnymi i jak wiadomo jest najbardziej niekorzystny dla domów dziecka, bo nie podnosi statystyk, bo nie zasila zaplecza finansowego i w końcu nie daje poczucia władzy (tak, o to też tu chodzi!). Dla mnie to najlepsza z możliwości, gdy dziecko ma wskazaną rodzinę i to przez biologicznych opiekunów (lub ich najbliższych krewnych), którzy przecież z różnych powodów nie mogą dopełnić opieki nad własnym dzieckiem. Tacy ludzie mając pewność, komu powierzają dziecko, dając jednocześnie komfort i natychmiastową bliskość ważnych dla niego ludzi do końca życia, a nie oddając personelowi ośrodków, nie wiadomo ile razy zmieniający się, aż dokona się właściwa adopcja.
W Polskiej rzeczywistości nie chodzi jednak o skrócenie, a wydłużenie zabiegów adopcyjnych, tak przez placówki oświatowe przetrzymujące dzieci, jak i sądy, które odwlekają przez wiele lat odebranie praw rodzicielskich zaniedbującym rodzicom biologicznym. Owa publikacja daje światło na to co dzieje się za kulisami tych bolesnych zdarzeń. Nie ma tu suchych statystyk, są nadmienione konkretne przypadki, a za nimi stoją zdarzenia, których by się człowiek nie spodziewał. Myślę,że książka bardzo ważna dla osób przymierzających się do adopcji, będących w trakcie, jak i dla każdego pragnącego poznać, niejako od kuchni, jak wygląda taki proces i to w jego czystej postaci, bez mydlenia oczu.