"Zimowe nawiedzenie" to kontynuacja "Letniej nocy" i choć fabuła w niej prowadzona jest w sposób umożliwiający czytanie bez znajomości poprzedniej części, to uważam, że aby w pełni poczuć klimat i zrozumieć niektóre z zachowań głównego bohatera trzeba przestudiować wydarzenia z 1960 roku.
Dale Stewart żył życiem jakie mógł wieść Duane McBride - jeden z bohaterów "Letniej nocy", którego Dale zaczął uważać za przyjaciela dopiero jak go zabrakło. Jest on też jednym z głosów narracji.
To właśnie Duane chciał zostać pisarzem. Charakteryzowała go niezwykła inteligencja, z którą się nie obnosił. Był naprawdę wyjątkowy i dlatego, mimo że upłynęło wiele lat Dale nadal go podziwia. McBride bardzo dużo czytał, uczył się wszystkiego, co uważał za przydatne i prowadził pamiętniki, które traktował jako wstęp do wielkiej kariery pisarskiej.
Dale wyrastał w ogromnym poczuciu winy, choć nie niesłusznie ją odczuwał. Wydarzenia z 1960 roku odcisnęły na nim piętno, dla niego tamto lato nigdy nie minęło. Wiele rzeczy zapomniał lub też nie chciał pamiętać - wyobraźnia wypełnia nam luki we wspomnieniach, które często u różnych osób wyglądają zupełnie inaczej, mimo że dotyczą tego samego wydarzenia. Popełnił wiele błędów w swoim życiu. Zniszczył swoją karierę wykładowcy, swoje małżeństwo i kiedy jak sądzi nie ma już nic, wraca do Elm Heaven, do domu Duane'a. Chce napisać książkę o tamtym roku, rozliczyć się z tym co nie pozwala mu żyć tak jak chce.
Jednak powrót nie jest łatwy. Przeżywa wszystko od początku. Spotyka postaci, które uczestniczyły w letnich wydarzeniach i w "wypadku", którego ofiarą było kilkoro dzieci w tym jego przyjaciel. Wspomnienia czasów rowerowego patrolu i późniejsze - dotyczące dorosłego życia bohatera przeplatają się. Do walki z wewnętrznymi demonami, dochodzą te nadprzyrodzone - zdolne wyrządzić jemu i nie tylko jemu, namacalną krzywdę. A do tego właśnie zaczyna się zima.
Chciałabym móc napisać, że Dan Simmons znowu to zrobił i porwał mnie swoją niebanalną wyobraźnią i wyjątkowym stylem. Chciałabym, ale nie mogę.
Pierwsze co, rzuciło mi się od razu w oczy, to objętość książki. Nie przywykłam do tak małej ilości stron. Początek zwiastował to, co właśnie u autora cenię najbardziej. Niezwykle skrupulatne budowanie sceny, na której rozegra się równie drobiazgowa akcja. Później było niestety gorzej, nie wiem do czego tak naprawdę pisarz zmierzał i co chciał czytelnikowi przekazać lub tym razem ja zawiodłam i nie potrafiłam właściwie zinterpretować wydarzeń, które przedstawił.
Przyzwyczaiłam się, że każdą z jego książek, jaką do tej pory przeczytałam, serwuje mi mnogość interpretacji. Tutaj nie potrafiłam się przez jakiś czas w ogóle odnaleźć.
Nie wiedziałam dokąd tak naprawdę zmierza. Wprowadzał nadnaturalne emanacje zła, staroangielski język, piekielne ogary, a to wszystko mieszało się ze wspomnieniami romansu Dale'a.
Simmons czerpie z utworów innych autorów, wplata je do treści tak samo jak wątki z historii, robi to zaskakująco płynnie i dobrze. Pojawiają się też tutaj takie odniesienia, ale nie są tak subtelne, do jakich mnie przyzwyczaił i tak głęboko osadzone w fabule, która chyba przez objętość książki nie mogła się rozwinąć.
Kiedy akcja przyspieszyła i zaczęło się wyjaśnianie zjawisk - nawet wspominanego "wypadku" z "Letniej nocy" (dlatego m. in. uważam, że należy ją też znać), to było już zdecydowanie lepiej. Jednak dla mnie było za mało samego Simmonsa w Simmonsie, jakby ktoś obciął większość tego, co chciał przekazać.
Nie polecam na pierwsze spotkanie z autorem, bo to zaledwie namiastka jego możliwości - chyba, że chcecie niezobowiązującej lektury na jeden wieczór... Wtedy nada się znakomicie, mimo że nie posmakujecie jego talentu kreacji i kamuflowania treści w każdym jednym, nieprzeciętnie długim zdaniu jakie napisze. Mówi się, że wyjątek potwierdza regułę i dla mnie tak jest też w tym wypadku, to był i jest nadal mój ulubiony pisarz.