Nie ma fana science-fiction, który nie znałby żadnej powieści Arthura C. Clarke’a. Saga „Odyseja Kosmiczna” i trylogia „Oko czasu” to klasyka tego nurtu literatury. Choć napisane w latach siedem-osiemdziesiątych dwudziestego wieku, opisują technologie, których powstanie, można by rzec, autor przepowiedział. Lektura każdej powieści Clarke’a jest fascynująca, a jego wizje przyszłości zadziwiają. Nie ma go już wśród nas, jednak na szczęście zostawił po sobie wielki spadek, który z przyjemnością odkrywam, książka po książce… Tym razem wybór padł na „Imperialną Ziemię”.
W dwudziestym trzecim stuleciu Ziemianie skolonizowali już parę planet i księżyców w Układzie Słonecznym. Posługując się zaawansowaną technologią, pokonują miliony lat świetlnych, z prędkością bliską światłu. I tak, od parędziesięciu lat, na Tytanie, księżycu Saturna, rządzi rodzina Makenziech. Ze względu na wadę genetyczną, a mianowicie brak zdolności do spłodzenia potomstwa, rozszerzają swój ród poprzez klonowanie. Duncan jest już drugim klonem głowy rodziny. Z racji, że nadarza się okazja, aby odwiedzić Ziemię, którą zna tylko z opowieści, wyrusza w międzyplanetarną podróż. Chce przy okazji przedłużyć trwałość swojego nazwiska, niepewny, co go tam czeka.
Bohaterowie nie dzielą się na tych dobrych i złych. To także nie na nich skupia się Clarke, lecz na Ziemi, kosmosie i postępie technologicznym. Są oni jedynie pretekstem do zwrócenia naszej uwagi na inne rzeczy. Choć nie można powiedzieć, że stworzył postacie płytkie, ich cechy charakteru nie są zbyt wyraziste, balansują na granicy, nie przekraczając jej. Jest to w pełni zrozumiałe, biorąc pod uwagę to o czym wspominałam – poprzez ich historie poznajemy wizję Clarke’a dotyczącą przyszłości. Ludzkość po krachu populacji mieszka pod ziemią, a jednocześnie tworzy nowe kolonie na dostępnych planetach i księżycach w Układzie Słonecznym. Opisując niepozorną historię o klockach, którymi Duncan bawił się w dzieciństwie, autor przekazuje nam wiele informacji w jej podtekście.
„Imperialna Ziemia” to tak naprawdę pieśń o Ziemi, głównie o jej zaletach, lecz pewne wady nie są przemilczane. Z perspektywy kogoś, kto po raz pierwszy widzi ją na własne oczy, podziwiamy naszą planetę, matkę naturę, lecz i ludzką pomysłowość, zaradność i postęp technologiczny. Wszystko to widzimy jakby na nowo, w pełni, może nawet po raz pierwszy, doceniając tak małe szczegóły jak bezkres morza, starą, lecz wiekową i trwałą budowę, czy kolonie rybek przy rafie. Obok westchnień podziwu spotkamy się również z przestrogami i sugestiami namysłu nad istotą klonowania lub pozyskiwaniem surowców z bardzo niekonwencjonalnych źródeł.
Choć Clarke napisał tę powieść w roku 1975, wyobraził sobie pewne swoiste odpowiedniki wideokonferencji czy też, tak popularnych obecnie, multimedialnych tabletów. Z jednej strony zapewne nie spodziewał się, że tak zaawansowanie technologicznie przedmioty będą dostępne już na początku XXI wieku, lecz z drugiej wielokrotnie zaznacza, że to właśnie w tym okresie czasu ludzkość rozpoczęła swoją, nieuniknioną, ekspansję w kosmos. Jako dla astronoma, byłby to dla niego z pewnością potężny cios, widzieć ludzi zasiedziałych na Ziemi, jakby nie ciekawych wszechświata, leniwie wyręczających się olbrzymimi teleskopami. Niestety, czasy podróży kosmicznych minęły, miejmy nadzieję, że nie bezpowrotnie. Tymczasem, pozostaje nam czytać prozę Clarke’a, czy innych autorów science-fiction i być może to za naszą sprawą kiedyś ludzka stopa stanie na Marsie, a może nawet i na Tytanie.
Clarke roztacza przed nami zachwycającą, zadziwiającą, zapierającą dech w piersiach wizję przyszłości. W przeciwieństwie do tego, co opisuje w innych swoich książkach, Tym razem nie obserwujemy kosmosu z perspektywy Ziemianina – patrzymy na nią oczami przybysza z kosmosu. Zmiana ta wyszła książce na dobre. Lektura „Imperialnej Ziemi” otwiera oczy na wiele spraw, skłania do refleksji, a jednocześnie jest to stary dobry Clarke, którego niezmierzone pokłady wyobraźni nigdy nie przestaną zadziwiać jego czytelników.