Przy okazji tej książki uświadomiłam sobie, jak mało polskich książek czytam. Od pewnego czasu można w naszym kraju dostrzec ogromne zmiany jeśli chodzi o literaturę. Pisarzy jest coraz więcej, sięgają po świeższe i niebanalne tematy, jest różnorodność gatunków i można do woli przebierać w tytułach. Niestety jak wszędzie, tak i wśród autorów powstała pewna moda, która moim zdaniem zaczyna powoli męczyć czytelników. To powielana do granic możliwości, ukazana już chyba pod każdym kątem fabuła o młodej lub dojrzałej bohaterce, która przenosi się na spokojną wieś by odnaleźć szczęście zgubione gdzieś w mieście, w ferworze codzienności. Takich postaci i historii było już mnóstwo. Czasami bohaterki te przenosiły się do miasteczka nad morzem, innym razem na mazury, a także czasami do malutkich wiosek, gdzie spotykały miłość, przyjaźń i oczywiście zawsze udawało im się znaleźć wspaniałą pracę marzeń. Po prostu zaczynały sielskie życie z dala od zgiełku miasta. Nie neguję wszystkich powieści o takim schemacie, jednak ubolewam nad tym, że wszyscy postanowili iść w tym samym kierunku, bo śledząc niektóre nowości na rynku wydawniczym widać, że mamy naprawdę utalentowanych pisarzy, zwłaszcza w gatunku dramatów i książek psychologicznych.
Mimo to i tak sięgnęłam po "Zielone kalosze", bo nigdy opis na okładce, fatalna szata graficzna czy sposób wydania nie wpływają na moją ocenę przed przeczytaniem treści. Przede wszystkim muszę podkreślić, że tym razem wszystko co wymieniłam powyżej mnie zachwyciło, łącznie z tytułem, który jest moim zdaniem świetną metaforą do całości. Pora jednak przejść do wnętrza powieści, bo tu jest najciekawiej. Fabuła jest prosta i faktycznie, znowu główną bohaterką jest kobieta w trudnej sytuacji życiowej. Jednak cała reszta nie jest już tak banalna.
Antonina ma za sobą trzydzieści lat bagażu małżeńskiego, które najoględniej mówiąc jej nie wyszło. Nie chce dłużej marnować życia, więc stawia wszystko na jedną kartę. Rozpoczyna nowe życie i bez względu na to czy robi dobrze czy nie, postanawia walczyć o szczęście.W tym celu udaje się do wsi Ruczaj Dolny. Chociaż nazwa nie brzmi zachęcająco, być może to tutaj znajdzie spokój, którego jej tak strasznie brakowało. Wynajmuje niewielki domek, znowu ryzykując porażką, bo biorąc pod uwagę jej stan materialny, jest to inwestycja zdecydowanie nie na jej kieszeń. Antonina nie ma ani pracy, ani majątku, ani nawet perspektyw i planów na przyszłość. Wie jedno. W końcu znalazła w sobie odwagę by dać życiu szansę i spróbować, tym razem w zgodzie ze sobą, ułożyć sobie wolne od zmartwień i normalne życie.
Wydaje się, że bohaterka nie ma żadnego asa w rękawie i właściwie rzuciła się na żywioł. Tymczasem dla niej przeprowadzka jest wielkim krokiem ku nowemu. Chociaż w małżeństwie miała wszystkie dobra materialne, brakowało jej sensu, celu, a bez tego nawet największy majątek nie przynosi radości. Dlatego też teraz postanowiła, że będzie dbać o samą siebie, swoje wnętrze, nie przejmując się stanem konta. Mimo to zdaje sobie sprawę, że musi z czegoś żyć, a jej dotychczasowa, dosyć luksusowa codzienność nie daje o sobie zapomnieć w małej wiosce, w której nie ma co liczyć na przepych.
Ta książka jest naprawdę ciekawa i nieco wyróżniająca się od innych. Przede wszystkim Antonina jest postacią bardzo dobrze zarysowaną, odważną i pełną wiary. To nie typowa romantyczka, która nie potrafi poradzić sobie wśród lasów, bez luksusów i pieniędzy. Wbrew pozorom jest twarda i ma w sobie upór, czego często brakuje postaciom w innych powieściach. Także poboczne wątki zostały pokazane w świeży sposób. Oprócz pragnienia wolności i szczęścia, autorka ukazała też obraz nieudanego małżeństwa, męża tyrana i nadziei na nową, lepszą przyszłość. Wanda Szymańska posłużyła się starym schematem, banalnym już i powielanym, ale potrafiła ukazać go od innej strony, wnosząc coś ciekawego i naprawdę inteligentnego. Dlatego wszystkim polecam "Zielone kalosze".