Chyba każdy wysłuchiwał kiedyś opowieści o czasach gdy jedzenie było na kartki a po wszystko trzeba było stać w kolejkach, co dla pokolenia, które nie miało z tym styczności wydaje się absurdalne. Kiedy jedną z rozrywek stanowiło przeglądanie zagranicznych katalogów z luksusowymi rzeczami a wszyscy pragnęli wyjechać do Ameryki, albo chociaż mieć tam rodzinę. Właśnie o tym opowiada książka Izabeli Sowy, o szarej codzienności lat osiemdziesiątych… z przymrużeniem oka.
Ania Kropelka mieszka wraz z dziadkami, prababcią i kotem w małej i cichej miejscowości nazywanej Bajlandią, z rodzaju tych gdzie każdy wie wszystko o każdym, a wieści mimo utrzymywania ich w sekrecie, roznoszą się w mgnieniu oka. Dziewczyna wyróżnia się z pośród swoich rówieśników tym, że nie ciągnie jej do wielkiego świata. Nie chce w ślad za swoją mamą wyjeżdżać do Ameryki. Wydarzenia ze swojego życia relacjonuje poprzez wypowiedź skierowaną do ukochanego Limahla, który, dziewczyna ma nadzieję, pewnego dnia przypomni sobie o tej, która kocha go najbardziej na świecie i przyjedzie do niej. Wieczory spędza na słuchaniu listy przebojów w radiu, a rano zazwyczaj telefonem budzi ją jej kumpel - Bolek. Anka lubi swoje życie takie jakie jest.
Po przeczytaniu kilku stron tej powieści poczułam lekkie zmieszanie. Główna bohaterka bez ładu i składu wspominała o różnych sprawach, co chwila o czymś innym. Jednak im dłużej czytałam tym bardziej mi się podobało. Spodziewałam się zwyczajnej historii o dziewczynie tylko przy okazji toczącej się w latach osiemdziesiątych, a otrzymałam bardzo sugestywny i całkiem zabawny obraz tamtych czasów, przedstawiony z perspektywy nastolatki, której duża część problemów tak naprawdę nie różni się przesadnie od tych dzisiejszych. Ale wiecie co najbardziej mnie zaskoczyło? Otóż to, że ten obraz okazał się taki pozytywny i pełen ciepła. Tamte czasy zawsze są wspominane jako szare, monotonne i nudne. Czasami wręcz, słuchając, można odnieść wrażenie jakby wtedy świat rzeczywiście był pozbawiony kolorów. Izabela Sowa w bardzo swojski i ironiczny sposób przedstawiła życie zwykłych ludzi, którzy choć niezamożni, stłamszeni przez rząd i martwiący się o każdy kolejny dzień potrafią także zachować dystans i żartować. A wśród nich znajdą się również tacy, którzy będą próbowali walczyć z wszędobylskim tumiwisizmem.
Moja początkowa niepewność wobec tej książki okazała się zupełnie bezpodstawna bo świetnie się bawiłam podczas lektury i kilka razy musiałam tłumić głośny śmiech. To druga książka, której akcja dzieje się w tam tym okresie, którą przeczytałam. W przypadku pierwszej czyli „Mariola, moje krople!” czasami nie potrafiłam wychwycić dowcipu, zdawałam sobie sprawę, że być może kogoś kto zna tamte czasy może to rozbawić, ale mnie to zwyczajnie nie śmieszyło. Tutaj było zupełnie inaczej. Nie odczuwałam takiej różnicy, a wiele ‘poważnych’ spraw Ani wywoływało na mojej twarzy uśmiech. Bo właśnie takie drobnostki, „ważnostki” i inne mądrości wypełniają codzienność Ani, a problemem wielkiej wagi może okazać się chociażby trudność znalezienia rajstop. A na lodowisko maszeruje nawet wtedy gdy łyżwy wypożyczone dla niej przez dziadka są o dwa rozmiary za duże. Czytając o tych wszystkich zabawnych chwilach można odnieść wrażenie, że kiedyś życie było prostsze, mimo że brakowało tylu rzeczy. Gdy nie było tych wszystkich sprzętów i całej reszty. Człowiek bardziej doceniał to co ma. Nie wiem, może się mylę, ale po prostu do takiego wniosku doszłam czytając tę książkę.
Czy polecam? Polecam, jak najbardziej! „Zielone jabłuszko” czyta się błyskawicznie. Może nie jest to jakaś wybitna literatura, ale za to jest lekka i przyjemna. Gdy dotarłam do końca, aż żałowałam, że to już koniec bo nie miałabym nic przeciwko by jeszcze trochę potowarzyszyć Ani i reszcie tego trochę zwariowanego towarzystwa w ich ‘szarej’ codzienności :) A okładka tego wydania, co tu dużo mówić, jest po prostu urzekająca!