Tak jak wspominałam już w recenzji „Zbuntowanych aniołów”, wobec finalnego, kończącego gotycką trylogię, tomu miałam spore oczekiwania. Czy Libbie Bray udało się je spełnić?
Gemma, wraz z przyjaciółkami nie odwiedzały Międzyświata od czasu wydarzeń, które miały miejsce podczas Bożego Narodzenia. Odkąd Kirke została uwięziona, cała magia świątyni skupiła się w Gemmie. Na barki dziewczyny spada więc ogromny ciężar podjęcia decyzji, dotyczącej rozporządzania mocą. Tymczasem w Akademii dla młodych dam Spence rozpoczyna się odbudowa wschodniego skrzydła. Wielkimi krokami zbliża się także debiut, kiedy to bohaterki ukłonią się przed królową, tym samym wkraczając w dorosły świat…
Do „Studni wieczności” podeszłam z pewną dozą wątpliwości, ale też sporą ciekawością jak zakończą się losy dziewczyn. „Czy znajdą szczęście i miłość, czy uda im się uratować Międzyświat?” - myślałam. Oczekiwałam równie zaskakujących momentów, jak w poprzedniej części. Niestety muszę przyznać, że trochę się pod tym względem zawiodłam. Czytając, chwilami odnosiłam wrażenie, jak gdyby cała akcja została za bardzo rozciągnięta. W końcu po 750 stronach lektury człowiek spodziewa się raczej intensywnych doznań, niestety tutaj przerwy pomiędzy ważnymi wydarzeniami były jak dla mnie zbyt duże. W pewnym momencie zaczęły mnie też odrobinę męczyć ciągłe rozważania Gemmy na temat tego jak ma rozwiązać sprawę Międzyświata, ciągle powielana była ta sama kwestia. Brakowało mi nowości. Owszem pojawiła się na przykład tajemnicza dama w lawendowej sukni ukazująca się w wizjach Gemmy, lecz zabrakło mi tutaj takich podpowiedzi jakie znalazły się w „Zbuntowanych aniołach”. Tam cały czas pozostawała tajemnica, jednak co rusz pojawiały się nowe wskazówki i niuanse, które pobudzały ciekawość i powodowały kolejne domysły, koniec końców prowadząc do zaskakującej prawdy. Smaczku z kolei dodawały wizyty Gemmy w szpitalu dla umysłowo chorych i spotkania z Nell Hawkins, a także to, że w przeciwieństwie do „Studni wieczności” tam akcja w dużej mierze toczyła się w Londynie, gdzie można było w pełni pozwolić się urzec tej dziwnej, lecz fascynującej aurze czasów wiktoriańskich. Na szczęście w „Studni wieczności” nie zabrakło ciętego języka i ironii, czego przykład macie poniżej. Nie lada gratkę stanowi również opis nauki jazdy na rowerze uczennic. Nieźle się przy tym uśmiałam. W tym miejscu odsyłam Was do kolejnego cytatu. Na uwagę zasługuje oczywiście także rozwijająca się sympatia pomiędzy Kartkiem a Gemmą. Momenty z udziałem ich obojga były naprawdę wyjątkowe a nie ukrywam, że czekałam na kontynuację tego wątku.
Mimo, że książka jest bardzo obszerna większość wątków skupia się na Międzyświecie i przyznam, że średnio mi się to podobało. Chyba już wyrosłam z opowieści o takich baśniowych krainach i stworach. Nie jestem pewna dlaczego, ale czytając kilka razy nasunęło mi się skojarzenie z Narnią. Podobne idee, podobne przesłanie. Pozostaje jeszcze zakończenie… Będę szczera - nie podobało mi się. Ta część może i jest bardziej dojrzała, ale za taką dojrzałość to ja akurat serdecznie dziękuję (kto czytał, ten wie co mam na myśli). Najwyraźniej jednak, autorka uznała taki finał za najodpowiedniejszy.
Nie chodzi mi o to, że „Studnia wieczności” to kiepska książka. Wcale nie! Dobrze mi się ją czytało, jednak zwyczajnie trochę zabrakło mi w niej tego za co tak polubiłam całą trylogię. Bywało też, że irytowały mnie zachowania głównych bohaterek. W jednej chwili martwiły się swoimi problemami, a już w następnej śpiewały i tańczyły w Międzyświecie, a wszystkie ich troski gdzieś ulatywały i stawały się wtedy dokładnie takie jak ich rówieśniczki, które one same krytykowały za ich pustkę w głowie i uległość. Poza tym odnoszę wrażenie, że wydarzenia, które miały miejsce w poprzednich częściach były po prostu ciekawsze. Plusem jest to, że styl autorki jest tak dobry że pomimo tylu stron i kilku detali, które mi się nie spodobały, podczas lektury ani razu nie poczułam się znudzona i cały czas z zainteresowaniem zagłębiałam się w przygody trzech dziewczyn, z którymi zdążyłam się już „zaprzyjaźnić” podczas lektury poprzednich części.
Myślę, że gdyby autorka nie starała się za wszelką cenę przedłużać losów bohaterek i nie zapragnęła wpleść nuty moralizatorskiej w swoją opowieść, czego jak dotąd nie zwykła robić, nic bym jej nie zarzuciła. „Studnia wieczności” zdecydowanie jest godnym i wartym uwagi zakończeniem cyklu i proszę Was, nie sugerujcie się zbytnio moim zdaniem, jeśli wahacie się czy po nią sięgnąć. Naprawdę warto poznać dalsze losy Gemmy, Ann, Felicity a także Kartika i pozostałych postaci. Mimo, że do kilku kwestii się przyczepiłam, miło spędziłam czas z tą książką i tak też będę wspominać całą trylogię „Magiczny krąg”, która z pewnością jest pod wieloma względami niepowtarzalna. A gdy tylko nadarzy się ku temu okazja, z chęcią poznam również inne historie, które wyszły spod pióra Libby Bray.