Pamiętacie Davida Huntera? Moje zachwyty nad nim słychać było w całej blogosferze. „Chemia śmierci”, czyli pierwsza książka cyklu, zachwyciła mnie. Przybliżona mi została rola antropologa, autor dodatkowo naszpikował zbrodnię budzącymi grozę i przerażenie szczegółami. Z tą serią jest tak – jak zaczniesz, nie da się przerwać. Chociaż bałam się ogromnie.
„Zapisane w kościach” zaczyna się tak. Hunterowi i Jenny nie układa się za dobrze. David wrócił do zawodu i czuje się w nim bardzo dobrze. Jenny nie potrafi jednak zrozumieć jego pasji do śmierci. Ciągle nie ma go w domu. Dlatego, kiedy dostaje wezwanie na niemalże bezludną, oddaloną od cywilizacji szkocką wyspę Runę, nie jest zachwycona. Ale David nie potrafi odmówić. Udaje się na miejsce wezwania, by obejrzeć trupa.
Zastaje spalony szkielet. Co dziwne, spłonął tylko on. Dom, w którym się znajdował, jest nienaruszony. Jeszcze dziwniejsze jest to, że stopy i jedna dłoń zachowały się, można powiedziec, w całości. Jak do tego doszło? Czy to samozapłon? Początkowo David działa spokojnie, ale coś nie daje mu spokoju. To chyba nie zwykły wypadek, a zbrodnia....
Potwierdzenie przychodzi, gdy pojawia się tajemniczy ktoś, który chce zatrzeć ślady i pali chatę, w której znaleziono ciało. Udaje się uratować część szkieletu do badań. Dla Davida to jasne. Informuje jego współpracowników – 2 policjantów i jednego emerytowanego – że to na pewno zabójstwo. Wtedy w głowie czytelnika wszystkie trybiki pracują ze zdwojoną siłą, a nagle przychodzi olśnienie i zaraz za nim fala przerażenia. Morderstwo. Wyspa, na której ludzi można policzyć na palcach. Żadnych przyjezdnych, ani jednego turysty. Każdy zna każdego. Hunter nie dostaje wsparcia, czyli działają w czterech. Zabójca musi być na wyspie. Czego brakuje? Ogromnego sztormu, nawałnicy, która odcina Runę od świata. Przerażające, prawda?
Autor zbudował doskonały klimat. Kiedy na niebie pojawia się pierwsza błyskawica, zabójca już wie, że ekipa policyjna także wie. Lawina zdarzeń nabiera prędkości niczym panująca wkoło wichura. Podpalono miejscową świetlicę, w której David pracował nad szczątkami. Jeden z policjantów został spalony. Grace, żona bogacza, który odnowił Runę, została porwana i niemal zgwałcona. Lud się denerwuje, chce wiedzieć, co jest grane. Nie jest ciekawie, jes strasznie. A sztorm jest coraz silniejszy...
Od książki nie da się oderwać. Miałam wrażenie, że autor podczas pisania był skarbnicą pomysłów. Kiedy zaczął się rozpędzać, nie mógł skończyć. Im dalej, tym bardziej nas zaskakiwał, dodawał jeszcze więcej faktów, zmieniał bieg wydarzeń. Trzeba czytać prędko, nieprzerwanie. Nie da się otrząsnąć z jednej odsłoniętej przed czytelnikiem, szokującej do granic możliwości, tajemnicy, bo za chwilę jest następna i jeszcze kolejna! I myślicie, że to się uspokaja? Nie! Do ostatniej strony, do ostatniego zdania Beckett rzuca w nas nieprawdopodobnymi zdarzeniami. Zostawia rozgrzebaną sytuację. Chcecie więcej? Trzeba brać trzeci tom.
Ja lubię, gdy autor tak się bawi z czytelnikiem, stara się go rozdrażnić albo sprawić, że jego mózg po prostu się przegrzeje. W tej książce jest tyle emocji! Szok, niedowierzanie, strach! Wszystko zmiksowane. Ogromna bomba emocjonalna.
Po „Zapisane w kościach” pozostał szok i ciekawość. Jeszcze bardziej podoba mi się praca antropologa, kto by pomyślał, że kości tyle mówią o człowieku? I ta akcja, szybka, prędka...Coś idealnego!
Nie mogę się doczekać. I nie chcę kończyć.
Kto czytał, ten wie: Bogaci na biednej wyspie. To zawsze jest podejrzane, nie sądzicie?