Wykonałam w zakresie tej książki drobny błąd – zaczęłam zbyt wcześnie czytać opinie innych i mimochodem uprzedzać się co do debiutu autorki, która popełniła wygraną w konkursie kryminalnym wydawnictwa organizowanym ubiegłego roku. Wyczyn mój odbił się echem: z wyczuwalną niechęcią i niemałym oporem podchodziłam do książki, a niejako przyczyną szybszego sięgnięcia była chęć czytania przedpremierowego. I wiecie co? Chyba muszę oszczędzić sobie wrażeń innych, by samodzielnie i bez sugestywnych uprzedzeń sięgać po plany czytelnicze.
Obiektywnie przyznając – Joanna Dulewicz nie napisała perfekcyjnej książki, ale chyba musicie się ze mną zgodzić, że jak na debiut to bardzo dobra pozycja, a momentami można odnieść wrażenie, że mamy do czynienia nie z laikiem, a rasowym autorem. Na moim koncie jest wiele autorskich debiutów, jakie dotychczas miałam okazję czytać, ale jeszcze nikt prócz pana Dudzińskiego nie przekonał mnie do siebie równie mocno jak właśnie ta autorka. Zachwycam się pomysłem, wielowątkowym śledztwem, zagmatwanymi rodzinnymi relacjami, poszczególnymi bohaterami, dialogami, ciętym językiem i charyzmą dwójki śledczych, którzy w końcu sprawiają wrażenie realnych, a nie kolejnych wyidealizowanych wydmuszek na potrzeby zaspokojenia czytelnika, jakie nam ostatnio na jedno kopyto serwują autorzy.
Zaginięcie prezesa jednego z kieleckich szpitali jest początkiem gorzkich zdarzeń, jakie nawiedzają Zbijowo i okoliczne miejscowości. Stery przejmuje jego żona, która niewielkie doświadczenie nadrabia mocnym zaangażowaniem; uparcie walczy zarówno z żądnym stołka wspólnikiem, jak i plotkami mieszkańców rodzinnej, niewielkiej miejscowości. Niemal rok po zniknięciu męża przed domem kobiety ginie kobieta zza wschodniej granicy, która jeszcze niedawno była pacjentką rzeczonego szpitala. Jaka prawda kryje się za śmiercią pacjentki oraz co stało się z Marcinem Olbrachtem – to i przy okazji wiele innych wychodzących na światło dzienne wątków bada młody, nieopierzony Patryk Wroński przy wsparciu nieco ekscentrycznej i bezpośredniej naczelnej. Echem w umyśle chłopaka odbijają się wydarzenia z przeszłości, a teraźniejszość również nie szczędzi rozlewu krwi.
Autorka kupiła mnie rozległym tłem medycznym – szpital, a przede wszystkim jego część administracyjna jest polem licznych wydarzeń, jak i poszczególni bohaterowie będący pracownikami personelu medycznego w moim odczuciu idealnie nadali się do stworzenia atmosfery wielkiej niewiadomej, w której zasadniczo środowisko chorych stało się punktem wyjściowym do rozległego, masowego przestępstwa o międzynarodowym charakterze. Należy słusznie innym przyznać, że przytłacza nieco ilość wątków, jak i skoligacone postacie – można dostać od tego zawrotu głowy, choć ten mnie akurat ominął (może dlatego, że książkę zdroworozsądkowo dawkowałam sobie przez kilka dni pozwalając wskoczyć poszczególnym wydarzeniom, jak i bohaterom na swoje miejsce). Trochę niezrozumiały jest dla mnie zabieg, o jaki pokusiła się Dulewicz – a mianowicie raz akcja ociąga się obszernymi dialogami, analizowaniem i rozbijaniem rzeczywistości na czynniki pierwsze, by za chwilę ruszyć z kopyta powierzchownie traktując wydarzenia i szerokim łukiem omijając jakiekolwiek słowa między bohaterami. Czasami można odnieść wrażenie zbyt mocnego pochylania się nad nieistotnymi szczegółami (jak przykładowa sałatka z pomidorami i serem camembert…), by na końcu rozbić się o nie do końca nas satysfakcjonujące zakończenie.
Podsumowując, uważam „Zakłamani” za książkę godną polecenia. Przekonuje mnie styl i pomysł, jak i sposób pisania Dulewicz, a gdyby popracować nad paroma wyżej wspomnianymi kwestiami – następną książkę autorki biorę w ciemno!