Edgar Allan Poe w jednym ze swoich listów napisał, że pisarz przede wszystkim musi być czytany. I trzeba przyznać, że ten cel udało mu się osiągnąć. Nie dość, że jego twórczość znana jest dziś na całym świecie i wciąż wznawiana, to jego twarz (ta ze słynnego dagerotypu z wąsami i smutnym spojrzeniem) stała się ikoną popkultury. I kto by pomyślał, że wyprzedzający swoją epokę, tak bardzo rozpoznawalny obecnie twórca, za życia był wiecznie spłukanym, sporadycznie zatrudnionym w różnych redakcjach, wolnym strzelcem, a wszędzie, gdzie się udał, towarzyszyła mu opinia pijaka, narkomana i awanturnika. Popularności nie przysporzył mu także ślub z trzynastoletnią kuzynką Virginią Clemm, nawet jak na realia XIX wieku, było to bowiem dosyć niepokojące (na szczęście nie znaleziono dowodów na to, że miał skłonności pedofilskie, związek miał więc wynikać z prawdziwego uczucia). Na dokładkę, trzeba przyznać, że Poe miał trudny charakter, zjadliwy język i talent do zrażania do siebie ludzi na wiele różnych sposobów.
Bez wątpienia, to co zostawił po sobie to literatura przez wielkie „L”. Mądre głowy, znawcy słowa pisanego i akademiccy krytycy literatury, na temat twórczości pisarza napisali już chyba wszystko. Trudno więc, żebym ja, mały, szary żuczek, zabierała się teraz nagle za wygłaszanie swoich mądrości na temat kanonicznych tekstów. Brak mi do tego narzędzi i wiedzy. Co więc mogę dodać od siebie? To, że wyprawa w przeszłość z Poem, to zawsze pełna melancholii i mroku, nieśpieszna przygoda. To, że jego literatura się nie starzeje. I to, że trudno nie doceniać nieograniczonej wyobraźni autora, nowatorskiego podejścia, przemyślanych fabuł, literackiego kunsztu oraz wagi jaką w jego twórczości nie tylko poetyckiej, ale także prozatorskiej, mają rytm i brzmienie. W jego twórczości fascynujące jest także to, że nie jest ona egalitarna ani hermetyczna. Autor był w pełni świadomy tego, że by móc zarabiać pisaniem, musi trafiać do czytelników, nie przeszkadzało to jednak, by jego utwory zarazem zaspokajały bardziej wyszukane gusta.
Nie da się ukryć, że nad jego twórczością krążyło widmo bólu i straty, co wynikało i z traumatycznego dzieciństwa, jak i przedwczesnej śmierci ukochanej. I to właśnie z lękiem, mrokiem i głębokim smutkiem głównie kojarzy nam się jego twórczość. Każdy kto interesuje się grozą zna bowiem chociażby „Czarnego kota”, „Kruka, „Studnię i wahadło”, „Zagładę domu Usherów”. Mało kto jednak wie, że Poe miał niezłe poczucie humoru i pisał także teksty satyryczne. Warto w tym miejscu wspomnieć opowiadanie pt. „Król Mór”, czyli krytykę ówczesnej pisarzowi sceny politycznej i intrygującego, pełnego gier słownych „Złotego żuka”. W drugim z wymienionych tekstów znajdziecie także ślady innych upodobań autora, a mianowicie wszelkich gier, szyfrów i tajemnic.
Jeśli macie ochotę na kolejne spotkanie, tak z Poem poetą, jak i z Poem prozatorem, macie okazje sięgnąć po wydany z ogromną dbałością przez Wydawnictwo Replika, zbiór tekstów pisarza. Musicie przyznać, że okładkowa ilustracja Krzysztofa Wrońskiego, to prawdziwe dzieło sztuki. Jest jak obietnica niewyjaśnionego, brama do wizyjnych majaków, którym chcemy dać się uwieść.
A na koniec tego, krótkiego wywodu, ciekawostka, czyli wydarzenie, które położyło się pod koniec życia (ostatnie 6 lat) cieniem na twórczości autora. Mianowicie 14 marca 1843 roku Poe miał swoją wielką życiową szansę. Zaproszono go bowiem na spotkanie z samym prezydentem w Białym Domu. W kilka minut mógł zmienić swoją sytuację życiową: utrzeć nosa wrogom, nazywających go, ze względu na jego twórczość poetycką, obraźliwie „jingle manem”, czyli „brzękajłą” i wróciłby na salony wzbudzając respekt. Niestety zamiast wykorzystać okazję Poe ruszył w tango. Do Białego Domu dotarł całkiem pijany i bełkotliwie zażądał widzenia z prezydentem. Wyrzucono go na bruk.
[współpraca reklamowa – barterowa]