Trudno jest zrecenzować czwarty z kolei tom przygód Jakuba Wędrowycza. Trudno, nic się bowiem w tej konwencji nie zmienia, ba zaczyna się nawet powtarzać, mieszać i dublować. Nie mogę oczywiście powiedzieć, że wydawca czy autor poszli na łatwiznę i zestawili utwory już publikowane, niemniej ich konstrukcja, czy też oś fabularna bardzo przypomina to, co już nieraz u Wędrowycza widzieliśmy.
Nie ma się zresztą czemu dziwić, skoro Andrzej Pilipiuk tworzy własne alter ego (jedno z wielu zresztą), które nazywa Wielkim Grafomanem. Zupełnie zbędne staje się więc rozstrząsanie kto po co i na co, bowiem wzorem nie od dziś wiadomo, że najlepsze jest to co już znamy. Zgodnie z tym przepisem Pilipiuk przygotował tradycyjne danie, z klasycznymi już składnikami – nieco grozy, trochę okrucieństwa, szczypta szyderstwa oraz niezmierzone ilości bimbru i absurdalnego czasem humoru, podlanego dla pewności jeszcze groteską.
Zbiór otwiera tytułowe opowiadanie, które jest nową historią o Kubie Rozpruwaczu. Trudno się domyślić, kto jest więc tym „rozpruwaczem”, ale imię chyba podpowiada wiele. Dlaczego, jak i przede wszystkim skąd się tam wziął Wędrowycz autor wyjaśnia dość konkretnie. Cynicznie. I absurdalnie. Niemniej jest to Jakub w pigułce – krwawy, pijany, zabawny i groteskowy. Taki pozostaje w „Wesołym szpitalu”, gdzie przypadkiem zostaje wzięty za chirurga specjalistę. I choć groza pojawia się jeszcze w kilku opowiadaniach („Jakub na tropach Yeti”; „Rosyjska ruletka”), to jednak ten tom został zdominowany przez humor typowo alkoholowo-wędrowyczowy, z braku lepszego określenia. Tak też tradycyjnie Jakub narobi zamieszania wywołując dżina. Oczywiście – bardzo dużą rolę odegrają tutaj Rosjanie i duże ilości bimbru. Pojawi się też święty Mikołaj, a towarzyszyć mu będzie terkot kałasza i huk granatów, zupełnie przypadkiem zostanie też wyhodowany myślący bimber, którego celem będzie zapanowanie nad światem. Jest tu więc wszystko, z czego Wędrowycz słynie i dużo więcej, jeśli mam być szczery.
Tu pojawia się według mnie problem tego tomu, że nie wnosi zupełnie nic do konwencji, ba, wielokrotnie ją spłyca, w poprzednich częściach jednak zróżnicowanie gatunkowe było znacznie większe, a i sam autor pozwalał sobie na swobodniejsze aluzje i nawiązania, nie popadając w tak dużą dosłowność tym razem. Może to skutek, przejedzenia, ale Wędrowycz na dłuższą metę w takich ilościach zaczyna męczyć.
Proszę mnie jednak źle nie zrozumieć. „Zagadka Kuby Rozpruwacza” spełni wymagania każdego fana serii, o ile nie będzie się po niej oczekiwało niczego więcej. Jak zwykle mamy bowiem do czynienia ze znakomitym czytadłem, ba, wybitnym w swojej klasie, o którym powiemy za kilka miesięcy, że w sumie nie było złe, ale o czym, to już niekoniecznie.