Książka, która miała być książką o pamięci, a stała się książką o miłości.
A ja się postawię autorce i napiszę tak: dla mnie, skromnego czytelnika, było zupełnie na odwrót. To opowieść o pamięci i tym, jak boleć może to, kiedy nie możemy zapomnieć o miłości.
Agnieszka Jelonek pisze jak zwykle esencjonalnie, jak mało kto potrafi przykuć uwagę do każdego słowa, każdego zdania, które nigdy nie wydają się zbędne. To chyba jedna z najbardziej emocjonalnych, intymnych opowieści, jakie ostatnio czytałem. Każda z jej książek – i „West Farragut Avenue” nie była wyjątkiem – jest samodzielną, niezależną od pozostałych głęboką kopalnią cytatów, które orzą umysł i szponiastymi pazurami ryją trwałe blizny na sercu. Nie musiałem długo szukać: „Wyglądał, jakby urwał się z Olimpu, bo wolał balety ze śmiertelnikami niż z bandą narcystycznych świrów” albo „(…) chciałam zostać narzeczoną, rozepchać ciało miłością, żeby w końcu wypełniło się czymś sensownymi i w miarę pogodnym”.
Drobny, czyli ten, co „urwał się z Olimpu”, ginie. Zostawia w Polsce dziewczynę, która po dwudziestu dwóch latach nie może otrząsnąć się ze straty. Żałoba wgryzła się w nią jak pleśń w zawilgoconą ścianę – nie da się jej zwalczyć ani medykamentami ani wizytami u specjalistów. Bohaterka zawarła z nią szalony, destrukcyjny kontrakt, który przywarł do jej serca i myśli; zgubną umowę, w którą ciągle musi inwestować, która więcej ją kosztuje niż przynosi zysku. Nie dojdzie do mediacji, nie będzie pojednania – przeszłość jest silniejsza od dzisiaj, bo dziewczyna (teraz matka i żona) boi się, że porzucając wspomnienia, „przerabiając żałobę", straci Drobnego ponownie. Nie stać ją na kolejną żałobę.
Pierwsza część książki to absolutne szaleństwo, które kojarzyło mi się z oglądaniem MTV po powrotach ze szkoły. Popowo-grunge’owy, zawrotny i osmalony papierosowym dymem, zawiany przetrawionym alkoholem wesoły świat pary młodych Polaków w USA, którzy porzucili szarą jeszcze Polskę lat dziewięćdziesiątych i pojechali zwiedzać świat, a przy okazji zarobić kilka baksów.
To, że ich miłość dziewczyny i Drobnego jest niezwykła było wiadome od razu. To, że kiedyś się skończy – także.
Druga część książki to walka z niepogodzeniem. To detektywistyczne, dziennikarskie, neurotyczne i kompulsywne poszukiwanie szczegółów o chłopaku z Olimpu. Walka ze sobą, codzienne zmagania by żyć. Depresja, obojętność, nieustanna świadomość bezsensownej śmierci i pytanie, na które bohaterka nie może znaleźć odpowiedzi: co byłoby gdybym…?
Jest zatem smutnie, ale dobitnie i mocno. Zdecydowanie „West Farragut Avenue” jest najlepszą książką Agnieszki Jelonek. Trudno ją opisać, by uwypuklić w niej to, co stanowi jej ekstrakt. Miłość, żałoba – tak, to wszystko prawda, ale przecież Jelonek nostalgicznie przywołuje młode lata, które okazują się początkiem wszystkiego, początkiem nas, źródłem, z którego czerpiemy przez całe życie. Źródłem, które niestety z biegiem czasu zaczyna wysychać. Wspomnienia bledną tak samo skutecznie jak żółkną zdjęcia sprzed trzydziestu lat. Umysł zaczyna płatać figle, miesza jawę ze snem, a wyobrażenie o kimś i o czymś z szarą prawdą. Nie da się wrócić w przeszłość, nie pomoże jeżdżenie palcem po mapach googla w poszukiwaniu pozostałości miejsc. Wszystko się zmienia i będzie się zmieniać. Dlatego nie można zostawać w tyle, bo inaczej zatracamy się i giniemy. Trzeba być sobą, trzeba nauczyć się żyć ze sobą – a wszystko to co zbieramy po drodze, nawet co złe i brudne, nieważne i będące jedynie śmieciem, wszystko to staje się bagażem, z którym będziemy wybierać się w każdą podróż.
Wreszcie to chyba też książka o happy endzie i o tym, jak bardzo boli, gdy go nie ma.
Polecam absolutnie.
Książkę otrzymałem z portalu Sztukater