Z tej książki najlepsza jest okładka. Tytuł również jest niczego sobie. Niestety ani jedno, ani drugie nie ma za wiele wspólnego z treścią. Ani nie jest to pozycja „świąteczna”.
Jest to moje pierwsze spotkanie z autorką. Zachęcona okładką przystąpiłam do lektury z ogromnym entuzjazmem. Pomysł na fabułę jest dokonały! Trzy kobiety piszące, autorki różnych gatunków i ich życiowe perypetie. Powieści obyczajowe, erotyczne i kryminały są domenami bohaterek. W ich życiu pojawiają się wydawcy, redaktorka, krytyk literacki, mężczyźni, dzieci, zwierzęta, a nawet wcześniak i rosyjski agent specjalny. Towarzystwo oprószone jest perypetiami i kilkoma dość niecodziennymi zwrotami akcji. Kolejny świetny pomysł to dołączony przepis na świąteczne paszteciki (bo książka z założenia miała oddawać klimat świąt). Taki zarys fabuły naprawdę robi smak na literacką świąteczną wieczerzę.
Tym większy był mój zawód, że wykonanie jest tak słabe. Fragmentami to pozycja z obrazą intelektu odbiorcy. Do ok. 160 strony mnożą się przykłady nieporadności językowej. Odnosiłam wrażenie, że ktoś wciąga mnie w tę książkę ciągnąc za nogi po schodach- głowa waliła o każdą stronę jak o kanty stopni. Męczyła mnie okrutnie i byłam bliska odłożenia jej na zawsze. Głównie z powodu nadużywania wykrzykników oraz dziwnej kolejności słów w zdaniach. Fragmentami dość dziwnych treści, które nie miały nic wspólnego z… właściwie z niczym i równie dobrze mogłoby ich nie być. Jest to o tyle frapujące, że może wynikało ze skracania lub nadawania objętości tej pozycji? Około połowy książki narracja się jednak zmienia, czytelnicze schody zmieniają się w ruchome, zacinające się jedynie sporadycznie. Czytanie przestaje boleć. Język staje się płynniejszy, fabuła zaczyna się kleić. Żarty nie bawią nadal, ale da się kontynuować losy bohaterek na kolejnych stronach bez wahania czy oby z tego woluminu lepiej nie zrobić podstawki pod doniczkę. Zastanawia mnie jednak postać Marii Teresy, profesor filozofii, której język wypowiedzi i zachowanie jest no cóż… na pewno nie jest to kwiat inteligencji polskiej. Generalnie postaci są mało wyraziste, zlewają się w damsko-fatałaszkową breję. To na szczęście zmienia się pozytywnie również w drugiej połowie książki (jeśli tak arbitralnie możemy ją podzielić). Poszczególne bohaterki zyskują cechy charakterystyczne, ich los zaczyna interesować, kolejne dni ich życia nie są oczywiste.
Największym zarzutem jaki mam personalnie do autorki są niedopuszczalne w 2020 roku błędy rzeczowe. Wbrew herezjom prawionym na łamach książki mleko modyfikowane nie jest „dobre” dla noworodków, a szczególnie nie dla wcześniaków i jeśli nie mogą otrzymywać mleka mamy, to mają otrzymać mleko ludzkie z Banku Mleka Kobiecego. Po to te banki się tworzy, po to tyle o nich mówi i po to edukuje kobiety. Wypisywanie treści sprzecznych z tymi zaleceniami uważam za narażanie zdrowia i życia wcześniaków. Podobnie mleko modyfikowane należy przygotować bezpośrednio przed podaniem dziecku, a niezużytą objętość wylać. Nie można przygotować go na noc na zapas i przechowywać w lodówce. Nie lubię kiedy ktoś wypowiada się na tematy, o których nie ma pojęcia, a szczególnie jeśli tymi treściami szkodzi. Te bzdury w książce pisarki o takim zasięgu okrutnie mnie zbulwersowały.
Umieszczony na końcu przepis na świąteczne paszteciki nie zawiera informacji nt. ilości potrzebnych składników i jest z… gotowego ciasta francuskiego. No nie jest to chyba najlepszy wybór, ale w książce też z książkowego przepisu nie wyszły, więc może to rodzaj żartu.
Osobiście po lekturze „Złodziejek świąt” czuję się oszukana. I świątecznie, i literacko, i merytorycznie, i kulinarnie. Czy komuś poleciłabym tę książkę? O dziwo tak. Osobom, które zakończyły właśnie czytać horror religijny polecam ją jako formę rehabilitacji i wyciszenia wyobraźni.