Remigiusz Mróz bardzo rzadko miewa dobre pomysły na fabuły swoich powieści.
Nie oznacza to bynajmniej, że jest on złym pisarzem, przeciwnie, będę to powtarzał, Najpłodniejszy ma wielki talent i jest świetnym twórcą literatury popularnej. I ten jego talent objawia się w pierwszym rzędzie w ten właśnie sposób: wie, jak pisać wciągające, ciekawe powieści, które na które ewidentnie i bezspornie nie było dobrego czy choćby niezłego pomysłu. Jak przez postacie, zwroty akcji, atmosferę, dialogi itd. zrekompensować czytelnikowi ten podstawowy brak. I okej, dobrze się domyślacie: cały ten przydługi wstęp zmierza do stwierdzenia faktu, że naprawdę nieczęsto aż tak wyraźnie widać, że na powieść nie było pomysłu i że autor starał się ten fakt jakoś przysłonić, jak w wypadku tej książki.
Popatrzcie zresztą na jedną sprawę: w jakich okolicznościach dostajemy tu rozwiązanie zagadki, wyjaśnienie co się takiego stało w przedakcji, co rozpoczęło dziwne i tajemnicze wydarzenia, które miały nas intrygować i nad którymi mieliśmy się zastanawiać? Ano dostajemy je na marginesie traumatycznej sytuacji, w której przez całą drugą połowę tekstu znajduje się główny bohater, a która ma się do tych zawiązujących fabułę zdarzeń dokładnie nijak. Właściwie "doczepione" do opisów cierpień i rozpaczliwych (na kilku płaszczyznach) poczynań Seweryna. Można wręcz zastanawiać się, czy może autorowi właśnie chodziło o ten efekt doczepienia, by miałkość owego rozwiązania i to, w jak porażającym stopniu jego ono naciągane mniej rzucała się w oczy, ale moim zdaniem tak nie było. Problem jest po prostu szerszy - nie było pomysłu na fabułę (choć jej początek jakoś tam intryguje), nie było pomysłu na intrygę, to dajemy kupę innych rzeczy, by czytelnik miał cokolwiek, co mogłoby go cieszyć.
Takich cieszących dodatków jest w powieści kilka. Wymieńmy tu choćby to miniśledztwo tyczące nicku Robbala, nawet ciekawe i oparte na jakimś tam minipomyśle (na tyle mini, że nie udźwignął nawet tego niedużego w sumie wątku, który sam w sobie jest po prostu miałki, Burza interesuje się jednym z postów w komentarzach pod artykułem, bo jest... trochę mniej hejterski od innych i dzięki pociągnięciu tego tematu dowiaduje się w końcu bardzo wielu ciekawych rzeczy, no lol) czy crossover z serią Forstowską (ciekawe, czemu nazwisko Komisarza nigdy nie pada). To są jednak tylko powieściowe didaskalia, punkt ciężkości znajduje się gdzie indziej. Właśnie w tej drugiej połowie książki.
Powtórzmy to więc, "Światła w popiołach" dzielą się nader wyraźnie na dwie, mniej więcej równe, części: pierwszą, z różnymi wydarzeniami, budowaniem akcji, jakiegoś tam suspensu itd. oraz drugą, w całości poświęconą fizycznym cierpieniom Zaorskiego, które pojawiają się znikąd i prowadzą... nie będę spoilerował, ale fani Mrozowej prozy mogą się domyślić dokąd. A wyjaśnienie o co szło w tym wszystkim z początku jest do nich doczepione, dodane właściwie na siłę. Trochę trudno mi się zachwycić taką konstrukcją fabularną.
Swoją drogą to na tym wszystkim cierpi trochę Remkowe popisywanie się, mało w tekście ciekawostek i przerzucania się przez postacie wiedzą o świecie, tak charakterystycznego dla jego twórczości. Najwyraźniej Najpłodniejszy uznał, że nie będzie to pasowało do tego traumowego charakteru dużej części powieści. Ponieważ jednak Mróz nie byłby sobą, gdyby całkiem to zaniedbał, dostajemy w pewnym momencie wykład na temat cykorii i jej związków z królem Prus Fryderykiem Wilhelmem, włożony w usta randomowej wiejskiej babeczki :) Okej, użyję tego "słowa" po raz drugi w tej recce - lol.
Remek musi też coraz bardziej lubić wkurzające wanna be Chyłki, nie tak dawno Kalina z "Pierwszej piłki", teraz Lidka. Wkurzająca, przemądrzała, rozpieszczona (jest w powieści scena, w której ktoś zarzuca Sewerynowi, że na wszystko jej pozwala, a ten oponuje. Okej, to niech poda jedną rzecz, na którą jej nie pozwolił, jeden raz, kiedy dziewczynka nie dostała tego, czego chciała, bo tego chciała. Jeden) i taka, o której pisarz stwierdza w Posłowiu, że, a jakże, "kradła show".
Całość ratuje sprawny warsztat Mroza, tu naprawdę wyraźnie widoczny, dlatego daję aż 6/10.
PS: Gdy po raz pierwszy zobaczyłem tytuł książki pomyślałem sobie - "Popioły", jedna z bardziej znanych powieści Żeromskiego, a tu Żeromowice, fikcyjna miejscowość nazwana na cześć tegoż pisarza, może Remek jakoś tym zagra, zrobi jakąś aluzję czy coś. Nie zrobił nic, zero, nijak tej gry nie było. Nie wiem, czy nie wychwycił okazji, czy postanowił, że tego nie wykorzysta, wiem, że tego aspektu w tekście nie ma.
PPS: Autor mógłby się zdecydować, jak głębokie chce robić a poszczególnych swoich seriach nawiązania do innych cykli. Bo tu w pewnym momencie myślałem, że choć znam poprzednie tomy opowieści o Sewerynie i Kai, to i tak nie ogarnę wszystkiego, nie doczytawszy kolejnych tomów przygód Chyłki. Szczęściem tego nie pociągnął, ale wyglądało przez moment, jakby miał taki zamiar.