Czasami potrzebuję lektury, która skłoni mnie do zadumy, nie będzie poganiać, zarzucać wartką akcją i falami doznań. Wskaże drogę, przystopuje galopujące myśli i pozwoli się przenieść do miejsca, w którym pozory spokoju, zostaną powoli rozwiane poprzez kolejne strony zgłębiania cudzych uczuć.
Czegoś takiego doświadczyłam podczas lektury „Domu nad jeziorem smutku” amerykańskiej pisarki Marilynne Robinson, która dzięki tej powieści została laureatką nagrody Fundacji Hemingwaya.
Książka opisuje losy sióstr Ruth i Lucille. Pierwsza z nich jest naszą narratorką, czujną obserwatorką ludzkich zachowań i własnych kompleksów. Gdy dziewczynki były małymi dziećmi matka zostawiła je na progu swojego rodzinnego domu, aby potem stoczyć się wraz z samochodem do jeziora, w którym zginął jej ojciec. Tym sposobem jej pociechy znalazły się pod opieką babci. Mogłoby się wydawać, że ich życie się ustabilizuje, mała mieścina Fingerbone utuli swoją senną atmosferą, a nowa opiekunka otoczy troską i miłością. Niestety, śmierć babci zabiera mam tę nadzieję. Po jej odejściu na drodze dziewczynek stają nieporadne siostry dziadka. Nieco szalone, zahukane staruszki szukają ucieczki od przykrego obowiązku wychowania Ruth i Lucille. Niczym gwiazda w pochmurną noc, pod drzwiami domu w Fingerbone pojawia się ciocia Sylvie. Czy wraz z nią w życiu dziewczynek zagości stabilizacja? Jak poradzą sobie z nową sytuacją? Czy unikanie życia w społeczności, jest dobrym sposobem na przetrwanie i zagłuszenie bólu?
„Dom nad jeziorem smutku” to wspomnienia dorosłej kobiety, która dokonuje przeglądu swojej bolesnej przeszłości. Podchodzi do niej dość chłodno, przygląda się poszczególnym wydarzeniom klatka po klatce, stara się oddać towarzyszące jej emocje. W centrum jej, a zatem i naszego, zainteresowania niezmiennie pozostaje siostra oraz ciocia, która swoim specyficznym zachowaniem, mimowolnie zaczyna zwracać uwagę lokalnej społeczności.
Trzy bohaterki niczym muszkieterowie przedzierają się przez odmęty kolejnych dni. Każdą z nich dręczą inne problemy, smutki i koszmary. Ich ból łączy jedno – przeszłość. Niby odkryta, a jednak posiadająca tajemnicze lądy. Dziewczynki nie wiedzą, gdzie podziewa się ich ojciec, którego nigdy nie widziały, zastanawiają się, co przydarzyło się w życiu Sylvie, że w tak niecodzienny sposób patrzy na świat.
Autorka bardzo dba oto, aby ukazać nam samotność bohaterek, ich ukierunkowanie na ciągłe wspominanie, a przy tym zapominanie o tym, co tu i teraz. Dom, w którym mieszkają staje się nimi samymi – a może to one staje się nim? Przycupnięty na wzgórzu, oporny na wstrząsy, niby zapuszczony, zniszczony przez upływ czasu, przykryty kurzem, otacza się wspomnieniami dawnej chwały. Budowany w pocie czoła przez dziadka dziewczynek stanowi jednocześnie przystań i więzienie. Powódź, zawierucha nie potrafią go doszczętnie zniszczyć. Kolejne nawałnice dodają mu nowych blizn, jednakże nie zabijają ducha. Jak w życiu, co nas nie zabije, to nas wzmocni.
Akcja toczy się bardzo wolno. Jej rozwój całkowicie nie obchodzi autorki. Niczym u egzystencjalistów, liczy się wnętrze człowieka, emocje, które kierują go w tę, a nie inną stronę. Reszta to zbędna otoczka, kreowana na potrzeby obsadzenia bohaterek, w sennej rzeczywistości małego miasteczka. Uważam, iż jest to pewne niedociągnięcie, aczkolwiek rozumiem, iż mogło służyć spotęgowaniu naszych doznań, w trakcie czytania zakończenia. Nawiasem mówiąc, nieco zaskakującego, burzącego powolny rytm powieści.
„Dom nad jeziorem smutku” to próba zbadania wpływu bolesnych przeżyć na naszą teraźniejszość i przyszłość. W moim odczuciu, autorka za bardzo skupia się na pokazaniu szarej codzienności, co wpływa na to, że zbyt rzadko daje czytelnikowi bodziec, pozwalający intensywnie skupić się na lekturze. Podczas jej zgłębiania łatwo odpłynąć w świat własnych marzeń, co nie sprzyja dogłębnemu poznaniu losów Ruth i jej bliskich.
Pomimo tego, iż głównymi motywami powieści są strata, ból, cierpienie, siła rodzinnych więzi, próba odnalezienia siebie, sprostania wymogom społeczeństwa bądź też separacji, ja zwyczajnie tego wszystkiego nie czułam. Widziałam emocje targające dziewczynami, ale autorka nie potrafiła sprawić, abym się im poddała. Owszem, zaczęłam zastanawiać się nad życiem, jego przewrotnością i niespodziankami czającymi się za każdą przyszłą minutą – jednakże, czy nie jest to tylko połowiczny sukces „Domu nad jeziorem smutku”?
Książka zdecydowanie dla tych czytelników, którzy potrzebują maksimum spokoju w lekturze, lubią podjąć się psychologicznych rozgrywek, bądź chcą spojrzeć na bohaterów dotkniętych tragedią, zobaczyć, jak radzą sobie ze stratą, co jest ich motorem do dalszej wegetacji i co takiego, może doprowadzić do rozłamu, zdawałoby się nierozłącznych członków rodziny.