Tutaj możecie przeczytać moją opinię na temat pierwszego tomu „Cyklu demonicznego” ze stycznia. Pisanie na temat „Pustynnej włóczni” darowałam sobie, bo nie byłabym wstanie napisać nic innego niż „Zajebiste! Chcę więcej!”.
Bodajże w maju ukazała się pierwsza księga trzeciego tomu o tytule „Wojna w blasku dnia”, ale opanowałam się wtedy i czekałam do czerwca na drugi tom, bo nie chciałam rozdzielać „całości” na dwie części, jak to uczyniła Fabryka Słów. Co swoją drogą jest według mnie debilnym pomysłem… Ale trzeba powiedzieć otwarcie: Fabryka Słów liczy swoje „grube miliony” za ten „wspaniały pomysł” podzielenia książek Bretta na dwie księgi… Prosta kalkulacja: jedna książka o większych gabarytach to koszt 40-45 zł, ale gdy podzielimy daną książkę na ciut mniejsze to mamy dwie, gdzie każda z nich kosztuje w granicach 33-36 zł, czyli na jednej książce zarabiają podwójnie.
Wracając na właściwe tory… Końcem czerwca ukazała się druga księga „Wojny w blasku dnia”, dlatego w końcu zdecydowałam się na kupno (a właściwie dostałam w prezencie urodzinowym) i mogłam to wreszcie przeczytać. I myśląc, że to ostatni tom moich przygód z „Cyklem demonicznym” zamiast połknąć delektowałam się każdą stroną. Powtarzałam sobie ciągle „To już ostatni tom…” i zaraz potem „Dlaczego ostatni?! Czemu tak szybko to ma się skończyć?!”. I jeżeli czyta teraz ktoś tą moją recenzję i myśli: „No co za idiotka! Przecież mają być jeszcze dwa tomy…”, to ma świętą rację, bo jestem idiotką, bo myślałam, że to już zakończenie tego cyklu. I tak sobie w nieświadomości czytałam…
Co do samej fabuły powieści: działo się dużo. Brett po raz kolejny wrzuca nas w wir zdarzeń i bohaterów, bowiem postaci w tej książce jak mrówek – raz Leesha, raz Rojer, raz Arlen… albo Jardir, Inevera czy nawet same demony… Do wyboru do koloru! Jednak nie chodzi o streszczanie powieści a przybliżenie historii, jaka rozegrała się w tym tomie. Jak nazwa książki wskazuje – „Wojna w blasku dnia”, w końcu dochodzi do konfrontacji ludzi z Otchłańcami. Ludzie mają wyłącznie 30 dni, żeby przygotować się do wielkiego starcia z demonami. To już nie ci sami ludzie jak w „Malowanym człowieku”, kiedy starali się tylko chronić przed złem nocy, ale odważni i waleczni ludzie, którzy dzięki Arlenowi i runom wojennym nauczyli się z nimi walczyć, a właściwie zabijać je…
A co tyczy się Sharum to póki co ich pustynne ziemie są puste, bowiem w końcu chcą wypełnić wolę Everama. Jardir okrzyknięty Wybawicielem prowadzi swój lud do Zielonych Krain, gdzie chce zjednoczyć całą ludzkość i stanąć do walki ze Alagai. Sharum choć nigdy nie bali się zła z Otchałni, to stali się jeszcze groźniejszymi przeciwnikami, ponieważ oni też posiadają runy wojenne.
Jak wspominałam w tej recenzji, styl Bretta nie męczy. Prosty i nieskomplikowany język to duży plus dla tej powieści, ponieważ czytając nie męczymy się lekturą a wręcz przeciwnie – pochłaniamy ją bardzo szybko. „Wojna w blasku dnia” to nie tylko przebieg wojny pomiędzy ludźmi, ludźmi i demonami, ale także historia Inevery – żony Ahmana Jardira, której brakowało bardzo w „Pustynnej włóczni”, jednak teraz ukazuje pełniejszy obraz historii Wybawiciela z Pustyni.
Jeżeli chodzi o minusy tej powieści, to akcja jest strasznie rozwleczona i rozciągnięta. Momentami „Wojna w blasku dnia” była nudna jak flaki z olejem. Jednak jak już przyszła konkretna akcja, a mianowicie wojna z Otchałańcami to, to… rock’n’roll bejbi! Oderwać się nie można! Tego nie da się opisać od tak, to po prostu trzeba przeczytać samemu.
A na koniec najlepsze…
Jak już wcześniej wspominałam, myślałam, że to ostatni tom i tak ubywają mi rozdziały, strony, akapity, zdania… A do zakończenia cyklu wcale się nie zbliża! Myślę: „Czy Brett chce zostawić otwarte zakończenie, żeby mieć możliwość powrotu?”. Już nawet przyszykowałam sobie karton chusteczek na wszelki wypadek, a tu takie zakończenie, że musi być kontynuacja!
Szybko googluję i zdziwiona bardzo jestem, bo miał być koniec, a tu nagle nie… Jak się okazało to wcale źle nie wnioskowałam… Bo będą jeszcze dwa tomy! Hip hip hurra! Czyli w Polsce znowu rozbiją to po dwa tomy, czyli u nas wyjdzie w czterech o zgrozo dla mojego portfela.
Nie wiem, czy powinnam tutaj pisać dla kogo polecam „Wojnę w blasku dnia”, bowiem jeżeli już ktoś zaczął przygodę z twórczością Bretta to na pewno oderwać się nie mógł (nie liczę tych osób, które to czytały a nie lubią fantastyki) i po tą część też na pewno sięgnie. A jeżeli czyta to ktoś przez przypadek, a zaciekawiła go ta pozycja to odsyłam TU i polecam najpierw przeczytać „Malowanego człowieka” a następnie „Pustynną włócznię”.
Mi jedynie pozostaje czekać na kolejną część…