„Wilczyca i córka ziemi” jest pierwszą częścią bestsellerowej trylogii, jak twierdzi informacja na okładce. Została przetłumaczona na kilkanaście języków, w samej Francji robiąc naprawdę sporą furorę. Autor wykreował nowy, fantastyczny świat, umieszczając w nim druidów, wilki, boginię Mojrę oraz jej poddanych. Opis fabuły zapowiada coś ciekawego i tajemniczego, co z miejsca przykuwa uwagę czytelnika. Jednak czy naprawdę ta książka jest warta zachodu?
Młoda dziewczyna, Alea, przez przypadek znajduje martwe ciało druida. Zdejmując pierścień z jego palca przejmuje niezwykle silną moc, której nie jest w stanie pojąć. W wyniku tego zdarzenia Alei grozi śmiertelne niebezpieczeństwo. Aby go uniknąć, musi zrozumieć pradawną legendę i dziwne, powtarzające się sny. Z pomocą przychodzi jej nowy przyjaciel, krasnolud oraz druid, który jako jedyny wierzy w prawdziwość jej mocy. Jednak nic nie jest w stanie zapobiec zbliżającej się wojny w państwie dziewczyny…
Przyznam szczerze, że czytając opis książki przed zakupem jak i mając już egzemplarz w ręce, byłam naprawdę ciekawa tego, co w niej jest. Zapowiadało się nader interesująco, zważając na zupełnie odmienną tematykę fantasy, jaką ostatnio czytam. Jednak na tym niestety się skończyło. Książka okazała się kompletną klapą i totalnym niewypałem czytelniczym ostatnich miesięcy. Na samym początku nie było źle – autor powoli wprowadza czytelnika w wykreowany przez siebie świat, który na pozór wydaje się ciekawy. Akcja pomału się tworzy, powstaje zalążek całej historii. Ale przeskakujący wciąż punkt widzenia zaczyna nieco gubić i irytować, więc dokładne wczucie się w sytuacje nie wchodzi w grę.
Fabuła, przyznam, jest inna i z pozoru charakterystyczna. Po przeczytaniu zaledwie trzech rozdziałów niestety zaczyna nudzić i strasznie zamulać, to też musiałam ją wciąż odkładać z poczuciem, że być może już więcej do niej nie zajrzę. Zajrzałam i znów odłożyłam. Później wróciłam i dobrnęłam do samego końca, który ciągnął się okropnie, a samo zakończenie tak zniechęciło mnie do kolejnych części, że chyba naprawdę do nich nie zajrzę. Przede wszystkim głównym błędem autora było tworzenie historii o bohaterce, która z dnia na dzień stała się kimś wielkim, tzw. od zera do bohatera. Wszystkie wątki akcji zostały skoloryzowane, a sama postać dobitnie okrzyknięta dziewczynką, która z wielką mocą może „nastukać” każdemu, kto się jej nawinie na drogę. Chociaż tej mocy w ogóle nie pojmuje…
Co do głównej bohaterki… Autor widocznie nie ma pojęcia w kreowaniu damskich postaci. Z Alei najwyraźniej chciał zrobić na siłę chłopczycę, która w każdej sytuacji sobie poradzi. Na początku było znośnie – bohaterka była kruchą dziewczynką, bez dachu nad głową, która w każdej sytuacji sobie radziła. Z czasem, kiedy przejęła „niby moc” momentalnie stała się herod babą, co z każdym się rozprawi. Później znów była strachliwą dziewczynką, która sika po majtkach przy każdym szmerze. No ale zachowywała kamienną twarz, co by nikt tego nie widział. Bo to taka wspaniała dziewczynka. No właśnie, najbardziej denerwującym faktem jest nazywanie Alei ciągle „dziewczynką”. Ale ona raczej była już kobietą, nie dość na swój wiek, to jeszcze fakt, że przeżyła już swoją pierwszą miesiączkę. Którą oczywiście autor w swoim opisie nagiął tak soczyście, że aż śmiałam się do rozpuku, czytając wersję pana Henri’ego. Aż czasem dziw bierze, że takie wyolbrzymianie sprawy w dzisiejszych czasach wciąż się pojawia.
Podobnie jest z uczuciem między Aleą a Erwanem. A raczej domniemanym uczuciem. Autor przedstawił ich jako dwoje młodych, którzy zakochują się w sobie i pałają do siebie tak wielką miłością, że Erwan gotów jest szukać jej, narażając przy tym swoje życie. Ale nawet nie można dostrzec: gdzie? Jak? I kiedy? narodziło się owo uczucie. Poznali się oni podczas wspólnych walk, spędzili parę dni w swoim towarzystwie i bam! To jest to! Ależ oni się kochają! Toż to miłość na miarę dramatyzmu Belli i Edwarda! (z całym szacunkiem). No może przesada. Ale właśnie brakowało mi tego napięcia, więcej informacji, skąd owy wątek się wywinął. Z powietrza miłość się nie bierze. I naprawdę dziwne jest to, że w opinii autora Alea, ta, która jest wciąż „dziewczynką” nagle wie, co to jest tak silne uczucie jak miłość.
Ogólny charakter powieści nie wydaje się zły. W odczuciu jednak bardziej wymagającego czytelnika fantastyki „Wilczyca i córka Ziemi” jest na miarę dobrej bajki dla dzieci, którą z pewnością jest. Chociaż i tu można polemizować. Pod względem pomysłu i realizacji jak najbardziej można uznać to jako dobrą opowiastkę dla maluchów, jednak ilość „krwawych” momentów z miejsca odrzuca i zniechęca nawet starszych czytelników. Dla kogo więc jest przeznaczona? można spytać. Moim zdaniem dla osób, które nie zwracają uwagi na żadne wtopy autora. Czyli dla tych, którzy zadowolą się nawet beznadziejną fabułą…
Książki, jak można łatwo się domyśleć, nie polecam. Za dużo jest w niej mało rozwiniętych wątków, akcja nie porywa, a fabuła ciągnie się i ciągnie bez końca. Ciągłe skakanie od jednego punktu widzenia do drugiego (nawet do punktu widzenia wilka) jest irytujące, przeszkadza i nie pozwala na dobre skupić się na lekturze. Niestety nawet w miarę dobre pióro autora nie nadrabia zaległości w żadnym stopniu. I już teraz wiem, że zanim sięgnę po następne części (o ile to zrobię) zastanowię się dwukrotnie. Bo raczej nie mam ochoty powtarzać rozczarowania, które zaserwowała mi ta książka.