Siedzę teraz na balkonie z laptopem na kolanach i łapiąc mocne promienie majowego przedpołudniowego słońca, wspominam powieść, którą wczoraj skończyłem czytać. Wciąż jestem pod jej silnym wrażeniem, zwłaszcza finału. "W dół, do ziemi" Roberta Silverberga pod swoją niepozorną objętością kryje olbrzymią moc i opowieść, która wchodzi w człowieka głęboko, niczym rozżarzony sztylet i sieje w umyśle niemałe spustoszenie. Ale to spustoszenie jest dobre, jest niczym przemeblowanie, z tym, że dzieło Silverberga przemeblowuje wartości, pojmowanie świata i wszechświata, daje potężnego duchowego kopa, a to wszystko w otoczce niemalże klasycznej fantastyki naukowej. Ale może zacznę od początku...
Ta historia zaczyna się jak wiele innych - od lądowania na obcej planecie. Głównym bohaterem jest niejaki Edmund Gundersen, który po latach powraca na Belzagor - planetę, której był jednym z administratorów. Kolonizacja nie do końca się udała, ale garstka ziemian została tu i żyje w względnej symbiozie z miejscowymi. A miejscowi to podobne do słoni sulidory i bliższe małp nildory. Oba gatunki są inteligentne, mają własny język i kulturę oraz wierzenia. Gundersen, gdy był tu po raz pierwszy nie za bardzo to rozumiał, teraz jednak dojrzał do tego, aby odbyć pielgrzymkę po Belzagorze i odnaleźć siebie, swoje miejsce we wszechświecie, ale przede wszystkim zrozumieć. Zrozumieć życie, jego cel, poznać egzystencjalne tajemnice. I to jest ten moment, gdy do niemalże podręcznikowej fantastyki naukowej, w której mamy poruszone wątki podróży międzygwiezdnych, kolonizacji kosmosu, obcych cywilizacji, dołączają silne duchowe, metafizyczne nuty, wybrzmiewające głośno i dominujące całą resztę.
Oczywiście odbiór "W dół, do ziemi" będzie kwestią indywidualną. Dla jednych to właśnie podbój kosmosu stanie się "atrakcją wieczoru", dla innych, w tym i - nie ukrywam - dla mnie, dzieło Roberta Silverberga to opowieść o niesamowitej wędrówce w głąb siebie. Bo Silverberg pokazuje środkowy palec naukowcom i mówi: ścisły umysł to nie wszystko, mamy jeszcze duszę, która wymyka się naukowym definicjom. No dobra, z tym środkowym palcem trochę przesadziłem, bowiem w tej powieści nadal jest wiele z fantastyki naukowej. I może właśnie dlatego, że Autor zderzył ze sobą te dwa światy - naukowy i duchowy - ta książka zyskała taką moc przekazu.
Ale to tylko część prawdy o "W dół, do ziemi". Robert Silverberg zadbał również o warstwę estetyczną swojej powieści, dając popis nie tylko wyobraźni, ale i wielkiemu talentowi literackiemu. Mamy tu bowiem przedstawiony zupełnie innym świat - obcą planetę, która jest jednocześnie miejsce niesamowitym, fascynującym, jak i mrocznym, niebezpiecznym i pełnym tajemnic. Wreszcie "W dół, do ziemi" to powieść miejscami alegoryczna, odwołująca się do czasów, gdy biali kolonizowali czarną Afrykę, to także hołd i ukłon w stronę dwóch literackich legend: Rudyarda Kiplinga i Josepha Conrada - pionierów powieści przygodowych.
Całość dopełnia przepiękne wydanie Vespera, z fenomenalną okładką i wyklejką Dawida Boldysa, który uważam, że oddał clou i atmosferę Belzagora (kurczę, chyba tak to się odmienia, nie? 😉). Kawał świetnej roboty i moim skromnym zdaniem najlepsza praca Dawida.
Jeśli więc szukacie świetnie napisanej, niejednoznacznej opowieści sci-fi, takiej, która wychodzi poza ramy gatunku i chwyta za egzystencjalne sznurki, to "W dół, do ziemi" jest książką właśnie dla Was. Jeśli chodzi o mnie, to myślę, że zostanie w mojej głowie na bardzo długo, a zakończenie... zakończenie zwala z nóg i stanowi crème de la crème historii Silverberga. Gorąco polecam! 👍
© by MROCZNE STRONY | 2024