Przełom lat 60. i 70. w Ameryce to zarówno okres przypadający na prezydencką kadencję Nixona, jak i wzrost niepokoju, związany z trwającą wojną w Wietnamie. Terry Ives na razie nie musi się obawiać, że jej chłopak zostanie powołany do wojska; dopóki trwają studia, on i jego przyjaciele nie podlegają poborowi. Niebezpieczeństwo przychodzi jednak z zupełnie innej strony w postaci stanowczego, wzbudzającego strach doktora Brennera.
Terry postanawia wziąć udział w tajemniczych badaniach w zastępstwie swojej współlokatorki. Na miejscu poznaje grupkę młodych osób, które tak samo jak ona nie mają pojęcia, czemu służą dziwne eksperymenty, jakim zostają poddawani. Dziewczyna z czasem robi się coraz bardziej podejrzliwa, dlatego wraz z przyjaciółmi robi wszystko, by odkryć brudne sekrety Brennera i pokrzyżować jego plany.
Chyba nawet osoby zupełnie niezainteresowane tematyką seriali musiały słyszeć o „Stranger Things”, obecnie jednej z flagowych produkcji Netflixa. Choć co prawda nie należę do zagorzałych fanów tego tytułu, to jednak zawsze wyczekuję nowych odcinków i doskonale się bawię podczas seansu. Nic zatem dziwnego, że chciałam sprawdzić, jak Gwenda Bond poradziła sobie z zadaniem napisania powieści z tego uniwersum. Dość sceptycznie podchodzę do książek uzupełniających seriale, ale sam fakt, że „Mroczne umysły” to swoisty prequel, przybliżający losy matki Jedenastki, skłonił mnie do przeczytania. Pytanie tylko, czy moje życie stało się pełniejsze, kiedy poznałam tę historię. Odpowiedź będzie krótka: nie.
Przyznaję, że początek wypada bardzo interesująco. Doktor Brenner jako postać jest absolutnie fascynujący, dlatego nie mogłam się doczekać, aż poznam szczegóły dotyczące jego działalności i jednocześnie dostanę szerszy wgląd w jego motywacje i cele. Całe wprowadzenie do świata przedstawionego, kreacja postaci, opis pierwszych eksperymentów i stopniowo rodzących się podejrzeń wypadły całkiem nieźle. Niestety im dalej w las – wcale nie tak gęsty i mroczny, jak ten w Hawkins – tym przeżywałam coraz większe rozczarowanie.
Pomysł na tę książkę jest do bólu przeciętny, żeby nie powiedzieć nudny. Miejscami robiła się z tego niemalże pospolita młodzieżówka bez większych fajerwerków. Na pewno nie mogę odmówić autorce płynności akcji, która rozgrywa się we właściwym tempie, ani tego, że kompozycja robi wrażenie raczej poukładanej i przemyślanej. Tyle że w książce osadzonej w świecie „Stranger Things” szukałam czegoś więcej. Może to niesprawiedliwe oceniać powieść niejako przez pryzmat serialu, ale naprawdę nastawiałam się na więcej mroku, niepokoju, zwrotów akcji i… ciekawszych bohaterów. Niestety, mimo że autorka ewidentnie starała się nadać swoim postaciom wyjątkowy, interesujący charakter, właściwie żadna z nich mnie do siebie nie przekonała. W kreacji Brennera, czyli osoby, która najbardziej mnie intrygowała, autorka poszła po linii najmniejszego oporu i po prostu przedstawiła go jako bezlitosnego buca. Teoretycznie nie ma w tym niczego złego, tyle że czarne charaktery w literaturze zwykle są dużo bardziej pociągające lub odpychające, a na pewno mniej płaskie. Tutaj zachowywałam przez większość czasu niemal neutralną postawę.
Mimo że wydarzenia dość jasno zmierzały do punktu kulminacyjnego, przez znaczną część książki odnosiłam wrażenie, że niewiele się dzieje. Narracja prowadziła nas po prostu od punktu A do punktu B, bez jakichś większych emocji. Nie powiem, odniesienia do serialu wzbudziły moją ekscytację i sprawiały, że na nowo odżywał we mnie entuzjazm do czytania, jednak mijało kilka stron i wszystko wracało do normy. Jestem po prostu zawiedziona, jak przezroczysta wydaje się fabuła. Nie ma tutaj mowy o jakimkolwiek zaskoczeniu, nawet dramatyczne sceny udaje się z góry przewidzieć, przez co nie wywołują większego efektu. Wydaje mi się, że przede wszystkim cierpi tutaj sfera emocjonalna powieści. Gwenda Bond nie potrafiła należycie oddać uczuć targających postaciami, chyba bardziej skupiła się na nadaniu im charakterystycznych cech, aniżeli na pogłębieniu ich psychologii. Co za tym idzie, nawet to, co dzieje się pod koniec – co powinno przecież trzymać mnie w napięciu i w nerwowym oczekiwaniu na to, co się stanie – niespecjalnie mnie przekonało. Ot, bardzo prosty, mało widowiskowy finał, po którym szybko się zapomina, co tak naprawdę miało miejsce.
Jeśli chodzi o sam styl autorki, to jest całkiem niezły (choć pytanie, na ile to jej zasługa, a na ile tłumaczki i redaktora). Dialogi nie są udziwnione, wypadają wręcz naturalnie, a choć w wielu miejscach chciałabym, żeby opisy były dłuższe i bogatsze w detale, to jednak nie mogę powiedzieć, by wyobrażanie sobie przestrzeni fabularnej przychodziło mi z jakimkolwiek trudem. Ogólnie całą książkę czyta się dobrze i pomimo wielu banałów, można się wciągnąć.
„Stranger Things. Mroczne umysły” to przede wszystkim ciekawostka dla wielbicieli serialu. Ci, którzy nie mieli styczności z produkcją Netflixa i będą chcieli zacząć właśnie od powieści Gwendy Bond, prawdopodobnie nie poczują się specjalnie zachęceni do seansu. Chętnie sprawdzę, jak dalej potoczyła się historia Terry Ives, bo to bohaterka mająca wiele do powiedzenia, jednak nie mogę powiedzieć, bym specjalnie czekała na sięgnięcie po kontynuację. Gdyby to nie był dodatek do serialu i miałabym styczność z zupełnie autorską książką, uznałabym ją za przeciętniaka silącego się na nieco sztuczną tajemniczość. Zobaczymy – może w przyszłości coś się zmieni i matka Jedenastki jeszcze mnie zaskoczy.
http://rude-pioro.blogspot.com/2019/07/stranger-things-mroczne-umysy-gwenda.htmlwww.czytampierwszy.pl