Na tę książkę wpadłam w Empiku zupełnie przypadkiem. Miałam okazję czytać słynną „Xennę” Łukasza Gołębiewskiego, więc z ciekawości sięgnęłam po „Krzyk Kwezala”. Przeczytałam krótki opis na okładce i zaskoczyło mnie to, że punkowy autor napisał powieść historyczną. W dodatku o jakimś Tenochtitlan, o którym nigdy wcześniej nie słyszałam… Ale cóż, jestem otwarta na nowości więc książkę kupiłam i oddałam się lekturze.
A więc mamy rok 1521. Hiszpanie oblegają Tenochtitlan – stolicę państwa Azteków. Miasto upada, a gdzieś pomiędzy tym wszystkim błądzą bohaterowie. Właściwie książka nie posiada głównego bohatera, co może zostać uznane za niewybaczalny błąd – wszak czytelnicy lubią identyfikować się z konkretną postacią. Ale z drugiej strony… być może autor pozbawiając utwór charakterystycznej jednostki, chciał pokazać wojenny chaos – w obliczu takiej zagłady nie ma bohaterów, nie ma znaczenia, czy ktoś jest winny czy nie, nie ma zwycięzców ani przegranych – wojna to kara dla wszystkich.
Moje wrażenia? Nigdy nie byłam wielbicielką literatury historycznej i „Krzyk Kwezala” tego nie zmienił. W książce trup ściele się gęsto, przytłaczają mnie intensywne opisy rzezi, ciągły rozlew krwi… To powieść dla ludzi o mocnych nerwach. Ale jednego nie można autorowi odmówić – nie mogę wyjść z podziwu, jak człowiek, który w tak prosty sposób pisze o punk rocku, alkoholu i kobietach, z taką łatwością opisuje wydarzenia sprzed setek lat… Podziwiam wszechstronną wiedzę i zainteresowania Łukasza Gołębiewskiego.
A komu warto polecić „Krzyk Kwezala”? Przede wszystkim osobom zafascynowanym Meksykiem – to powinna być dla nich lektura obowiązkowa! Powieść będzie też niezłą gratką dla wielbicieli książek wojennych.