Nowa, kompletnie nieznana książka. Nowa i dla mnie. Otwieram ją na samym środku, a pomiędzy strony zanurzam całą twarz. Wącham. Odurzam się jej zapachem, jej aromatem. Dla mnie książka pachnie jak najdroższy perfum świata. Uwielbiam ten moment. Lecz tu... Tu musiałam zanurzyć się w e-booku. Nie było aromatów świeżo wydanej powieści, czy tego, co inni zwą „swądem drukarni”. Nie było mojego osobistego z książką pozdrowienia, nie było też tego ciężaru trzymanego w dłoni, nie było przewracania stron palcami. Było za to coś innego, co nie znaczy, że złego było wpatrzenie w ekran i jednoczesne przenoszenie się do innej, nowo odkrytej krainy pełnej zieleni, owoców i bujnej trawy za domem. Było towarzystwo uroczej babci, dbającego o wszystko i wszystkich dziadka oraz Julki, wnuczki, małej dziewczynki, która przyjechała na wieś okres wakacji. „Dzikie gąszcze” zabrały mnie w miejsce pełne sielskości i śpiewu ptaków, a także do ogrodu za domem dziadków, gdzie za drzewami owocowymi są splątane gąszcze. Tam nikt się nie zapuszcza, to miejsce wszyscy mijają, a z czasem tak obrosło, że nawet o nim zapomniano. Dzikie gąszcze gęsto porasta to, czego już sam widok odbiera chęci do wchodzenia na ów teren, nie wspominając już o jakiejkolwiek ekscytacji związanej z eksploracją. Ale, ale. To właśnie tam ciekawość zaprowadziła sześcioletnią Julkę oraz starszego zaledwie o rok, Oskara. Julka była o głowę mniejsza od niego, ale jakże rezolutna i odważna.
I tu mogłabym zakończyć recenzję, napisałabym ją dużymi – najlepiej zielonymi literami, zielonymi jak drzewa w lecie, jak trawa, jak żaba. Bo wystarczyłoby napisać jedno zdanie „Chciałabym pojechać na wakacje do krainy dzikich gąszczy”. Dodam jeszcze, że „Chciałabym mieć tak kochanych dziadków mieszkających w domu na wsi”. Na końcu postawiłabym kropkę wielką, jak jezioro i nic więcej bym nie dopisała. Bo magia książki sprawiła, że wyszło ze mnie dziecko, szczęśliwe dziecko, które może boso chodzić po trawie, zanosić babci śniadanie z rana, pałaszować pierogi z jagodami. Poczułam swobodę, beztroskę i upał wakacji.
W „Dzikich gąszczach” autorka pomiędzy fabułę wplata mądre i istotne informacje dla dorastających dzieci. Jest tu mowa o zmianie klimatu, o gwałtownych huraganach wywołanych globalnym ociepleniem, o posiadaniu przyjaciela, czy byciu dobrym na co dzień. Jest też tęsknota za rodzicami oraz sposób, jak sobie z nią radzić i nie płakać, choć płacz nie jest niczym złym. Jest i o potrzebie pomagania i byciu potrzebnym w każdych sytuacjach. Skoro małym Mogusiom wszystko się chce, to i dzieciom musi się chcieć. Te małe stworzonka zamieszkałe w dzikich gąszczach swoimi mądrymi czynami uczą też dzieci odpowiedzialności i mądrości. To mali nauczyciele.
Treść, styl pisania Sary Tukan i moc wyobraźni, która wymalowała i skonstruowała coś tak baśniowo realnego, przekształciło się w miłą i dobrą czytankę, czytankę na długi czas i dla każdego. Zielony raj, który musi o siebie zawalczyć. Zielone gąszcze w równie zielonej wiosce. Zielona wyspa szczęścia, miejsce niedostępne dla wszystkich. Miejsce skrywające piękno, tajemniczość i baśniowość, w spowite wzajemnym szacunkiem i miłością. Dzieci uczą się życia z ludźmi, grzecznego zachowania oraz posłuszeństwa. Zdobywają też wiedzę o środowisku naturalnym. W tej powieści jest kumulacja tego, co dobre dla dzieci, stąd też jej wartość, poniekąd edukacyjno-szkolna.
Tu roztacza się zapach gotowanych pierogów, pieczonego ciasta, czy kleiku gotowanego dla babuni. To miejsce zaprasza.