Małżeństwo Ligii i Emmanuela Hubert zaproponowało czytelnikom podróż po Europie wraz z dziennikarzem francuskiego Le Figaro, Damianem Dupondem, w książce „Porwana z Luwru”. To połączenie książki przygodowej z kryminalną oraz z domieszką romansu.
Ligia Hubert, współautorka „Porwanej…”, to osoba żyjąca z malarstwa i muzyki poważnej. W jaki sposób połączyć te dwie dziedziny sztuki? To niełatwa sprawa, ale dla pani Ligii to pestka. Mało tego, jako artystyczna dusza nie stroni i od innych dziedzin sztuki, a na swoim koncie ma tomik poezji „Mój spacer z Wirginią Wolf” oraz opowiadanie sci-fi dla młodych czytelników. Jej mąż, Emmanuel Hubert, to z pochodzenia Francuz, którego pasją są podróże i starodawna architektura. Z połączenia pasji małżonków powstała książka „Porwana w Luwrze”.
To, co uderzyło mnie w tej dość krótkiej historii, to zamieszczona przez redakcję notka, streszczająca całość książki. Po jej przeczytaniu nie mogło mnie już nic zaskoczyć. Od początku do końca znałam przebieg historii, co uznałam za duży minus. Bo jaka przyjemność z czytania książki, której zna się początek, środek i zakończenie? Spoiler, jaki zamieszczono w książce zepsuł już na wstępie efekt zaskoczenia, który niewątpliwie towarzyszyć mógłby mi przy lekturze. Niestety, nie ostrzeżona przez nikogo, dałam się podejść i z góry skazałam na poznanie historii. Bardzo banalnej historii.
Cała akcja zasadza się na romantycznej miłości dziennikarza, Damiana Duponda do pięknej Polki Marty Reszelskiej. Nie jest to miłość, która razi niczym piorun z nieba, zaskakuje dwoje kochanków i zniewala szaleńczo. Ta miłość, to wspomnienie dziecięcego zauroczenia, odnowionego po latach i ponownym, powiedzmy to głośno, przypadkowym spotkaniu w Luwrze. On – wzięty dziennikarz Le Figaro, ona – robiąca karierę archeolożka, zaręczona z cenionym profesorem archeologii. Mądrości ludowe głoszą, że stara miłość nie rdzewieje, co w tym przypadku okazuje się faktem. Jak za pomocą czarodziejskiej różdżki, młodzi i piękni bohaterowie książki odkrywają, że nadal szaleńczo się kochają. Ona „odkochuje się” nagle i miast pałać miłością do swego narzeczonego, profesora Lewisa, gorzeje uczuciem do wzmiankowanego Damiana. Naiwne? Oj, niestety bardzo. Później jest tylko gorzej… Dziewczyna porwana zostaje przez tajemniczą mafię rosyjsko-włoską, by wraz ze swym złym narzeczonym odnaleźć zaginiony skarb, tron króla Salomona. Dupond rozpoczyna poszukiwania ukochanej, ryzykując życie swoje i innych.
Sama historia jest dość zajmująca, bo dzieje się dużo. Porwanie, szantaż, historia o faszystach i z faszystami w roli głównej, lecz zrobił się z tego niemożliwie miałki temat, przygodówka w stylu Jamesa Bonda, tylko z dużo gorszymi efektami specjalnymi. A raczej niespecjalnymi.
Niestety, opowieść jest nie do przyjęcia dla osoby mającej więcej niż naście lat, bo razi naiwnością – od naiwnej miłości dziennikarza, poprzez kreacje postaci, na języku powieści kończąc. Mam nawet wątpliwości, czy będzie do przełknięcia dla nastolatki twardo stąpającej po ziemi. Dialogi są wydumane i nienaturalne, zwłaszcza na początku historii, jak gdyby rozmowy toczone były przed kamerami lub podczas naukowego seminarium. Brak w nich luzu, naturalności, swobody i szczerości. Czasem zmieniają nieco formę na rozmowę starszego, dystyngowanego pana, z jeszcze starszą, dawno niewidzianą ciotką. Trąci to sztucznością i naiwnością.
Choć historia sama w sobie jest ciekawa, to jej styl pozostawia wiele do życzenia. Jestem rozczarowana, bo gdyby narracja była nieco inna, gdyby główny bohater nie był tylko naszkicowaną postacią, a dobrze nakreśloną i wyrazistą, gdyby wydarzenia nie były tak naiwnie podane, mielibyśmy do czynienia z całkiem udaną pozycją. Niestety, owych gdyby można mnożyć… Książka ma spory potencjał, niestety to za mało, by uznać ją za dobrą. Jest przeciętna, a może nawet stoi trochę poniżej przeciętnej. Moje oczekiwania zawiodła. Fakt, im dalej posuwa się akcja, tym dzieje się lepiej, jakby autorzy łapali wiatr w żagle. Ale nie rozkręca się na tyle, by uznać książkę za wartą polecenia.
Najbardziej jednak irytowały mnie górnolotne określenia, zwłaszcza w opisach miłości. Samo uczucie, choć piękne i w istocie wzniosłe, zostało zbanalizowane, sprowadzone do poziomu dziewczęcej egzaltacji, ochów i achów towarzyszących pierwszym zauroczeniom małych dziewczynek, nie zaś dorosłych ludzi. A przecież o dorosłych ludziach tu mowa…
Nie pomogło nawet to, że akcja przenosi się błyskawicznie z miejsca na miejsce. Z romantycznego Paryża do pięknej Genui, następnie w rejon walk pomiędzy Chorwatami a Serbami. Wszystko dzieje się w błyskawicznym tempie, ale jest to spowodowane pobieżnym omówieniem sytuacji w których znajduje się główny bohater. Wszystko dzieje się samoczynnie. Dupond zjawia się gdzieś, szybciutko robi co trzeba bez mrugnięcia okiem (i bez refleksji – jak zamierzy, tak się dzieje, jakby robotę wykonywał za niego dżin z czarodziejskiej lampy), sprawy rozwiązują się w cudowny sposób.
Dla mnie niestety taka lektura jest nie do przyjęcia. Polecić mogę ją jedynie fankom serii „Zmierzch” Stepheni Meyer, którym prawdopodobnie książka przypadnie do gustu. Wszak tu i tu mamy do czynienia z naiwnymi i „śmiertelnie” zakochanymi bohaterami.