Suzanne Collins nie trzeba nikomu przedstawiać. Myślę, że większość z Was przeczytała trylogię, a już na pewno o niej słyszała. Mało tego, mam ciche podejrzenie, że czytelnicy "Igrzysk" tak jak ja przetrząsnęli pół internetu w poszukiwaniu innych książek autorki i zgrzytali zębami nic nie znajdując. Dlaczego? Naprawdę muszę to tłumaczyć?
Zazwyczaj dosyć emocjonalnie podchodzę do książek i filmów, można nawet stwierdzić, że zbyt emocjonalnie. Jednak "W pierścieniu ognia" wywołało u mnie apogeum emocji i sama nie jestem w stanie uwierzyć, jak bardzo przejęłam się losami bohaterów. Przez dwa dni kiedy czytałam tę i następną część kompletnie odcięłam się od świata. Ostatnia myśl przed snem i pierwsza po przebudzeniu... One dotyczyły losów Katniss i Peety. Przecież to tylko książka. Zadziwiające, że przy masowych falach uwielbienia zamiast krytykować, jak to mam w zwyczaju, jestem skłonna wychwalać ją pod niebiosa i z uśmiechem na ustach wciskać ją w ręce każdego, kto jeszcze nie czytał.
Nie spieszyło mi się z rozpoczęcie lektury. Pierwsza część wywarła na mnie ogromne wrażenie, jednak, do tej zniechęcił mnie opis. Spodziewałam się, że akcja książki zostanie bardzo ograniczona, a całość skupi się przede wszystkim na dylematach głównej bohaterki, które nie będzie w stanie wybrać między Peetą a Gale'em. Jakże byłam naiwna! Autorce należą się przeprosimy za to, że byłam skłonna myśleć, że spłyci akcję do tego stopnia. Nie ma tego złego, co na dobre by nie wyszło, bo dzięki temu udało się jej mnie nieźle zaskoczyć. Przyznaję, że sposób w jaki Kapitol zamierzał uczcić Igrzyska Ćwiećwiecza przyszedł mi do głowy, jednak to właśnie spowodowało u mnie największą histerię podczas czytania całej trylogii. Zaczęłam ryczeć jak bóbr i... płakałam praktycznie do końca.
Nie miałam nawet w planach poruszać kwestii języka, jakim posługuje się autorka z bardzo prostej przyczyny. "W pierścieniu ognia" to tak przejmująca lektura, że ciężko w ogóle zwrócić uwagę na coś tak przyziemnego jak dobór słów! Myślę, że jednak gdyby coś było z nim nie tak, zwróciłoby to uwagę czytelników. Opisy scen walki, tak bardzo znienawidzone przeze mnie w książkach, tutaj nie stanowiły żadnego problemu i czytałam je z wypiekami na twarzy. Opisy dystryktów i innych miejsc sprawiały, że czułam się jakbym naprawdę tam była. Oczami wyobraźni jest w stanie teraz przywołać każdą scenę i martwię się tylko, że film nie sprosta moim oczekiwaniom.
Bohaterowie to również ogromny atut książki. Są rzeczywiści. Mają wyjątkowo jak na młodzieżową literaturę złożone charaktery. Jeśli chodzi o postaci, które pojawiły się w tej części, to przywiązałam się do nich bardziej niż do tych występujących w I tomie. Tutaj poznajemy dużo historii poszczególnych bohaterów, osobiste tragedie każdego ze zwycięskich trybutów niejednokrotnie wycisnęły mi łzy z oczu. Moją ulubioną postacią stał się Peeta. Zastanawiam się jednak czy nie stało się tak za sprawą (fantastycznej swoją drogą) narracji Katniss. Dziewczyna opowiada nam historię w czasie teraźniejszym, a nie ukrywam, że ten sposób narracji najbardziej mi odpowiada. Nie będzie chyba zbytnim spoilerem kiedy napiszę, że Katniss stara się ocalić Peetę. A ja razem z nią... Peeta natomiast chcę ocalić ukochaną. Ceniłam go bardzo, już w pierwszej części, ale tutaj awansował w moich oczach na jedną z najcudniejszych postaci literackich. Sama nie wiem, za co cenię go najbardziej, ale chyba za to, że jego miłość jest taka... czysta. Pewnie upodobałam sobie Peetę również dlatego, że od początku byłam pewna, że Katniss przeżyje. Głowna bohaterka. Ba, narratorka! To przecież jasne, że trzeba ją utrzymać przy życiu, przynajmniej do zakończenia ostatniego tomu. Na trylogię od początku patrzyłam przez pryzmat tego, jak potoczą się losy Peety. Nieszczęśliwe zakończenia zawsze dodawały w moim mniemaniu wiarygodności powieściom, ale nie tutaj. I tak, ja - najbardziej zgryźliwa czytelniczka, sceptyczna do szpiku kości, modliła się w duchu, zalewając łzami, żeby mój ukochany bohater przeżył. Pani Collins, uczucia jakie Pani we mnie wywołała to istna paranoja.
I tak właśnie stała się rzecz niemożliwa. Kontynuację "Igrzysk" pokochałam jeszcze bardziej niż pierwszą część. Jeśli szukacie emocji, to tu właśnie je znajdziecie. Nie pozostaje mi nic innego jak polecić ten tytuł i spędzić kolejne godziny przeszukując biblioteki i księgarnie w poszukiwaniu powieści, która zachwyci mnie równie mocno. Jeśli macie jakieś propozycje - będę wdzięczna gdy się nimi podzielicie, jednak poprzeczka jest ustawiona tak wysoko, że wątpię, aby jakikolwiek autor był w stanie jej dosięgnąć. I jeszcze jedno - nie jestem zadowolona z tej recenzji. Ale nie jestem też w stanie napisać jej tak, abym była zadowolona. Autorka wywołała emocje, o których istnieniu nie miałam pojęcia, a teraz w stanie ich przelać na papier (monitor?).
Ocena: 10/10
P.S. Myślałam, że jestem już na to za stara, ale jednak muszę: Team Peeta, yeah!:P