Znalazłam, gdzieś upchniętą na półce niewielką książeczkę. Sięgnęłam z pewną rezerwą, ale okazała się świetną powieścią. Opowiada losy niewielkiej społeczności zamieszkującą wyspę Tristana da Cunha. Wypadki przedstawione w tej powieści są zgodne z ich prawdziwym przebiegiem, ale postacie są fikcyjne.
Tristana da Cunha , jest jedną z najbardziej odosobnionych zamieszkanych wysp na świecie. Najbliższym sąsiedztwem są położona 2420 km na północ Wyspa Świętej Heleny i położony 2800 km na wschód – Kapsztad. Wyspy zostały odkryte w 1506 roku przez Portugalczyków. W 1816 roku zajęli je Brytyjczycy. Tristan da Cunha stanowi terytorium zamorskie Wielkiej Brytanii. Tristan da Cunha jest wulkaniczną, górzystą wyspą o powierzchni 98 km². Wokół otoczona wodami obfitującymi w krewetki i różnego gatunku ryby. W 1842 roku przebywało na wyspie 73 osoby. Z rzadka przybijały tam statki, a mieszkańcy utrzymywali się z darów morza i z dość ubogich upraw. Podczas II wojny światowej wybudowani stację radiową i meteorologiczną i dzięki temu wyspa uzyskała połączenie ze światem. Po wojnie wybudowano przetwórnię krewetek i częściej dobijały tam statki. Jednak zimowe sztormy często uniemożliwiały przybycia statków przez wiele tygodnie, a nawet czasem miesięcy. W 1950 roku wyznaczono na administratora wyspy Hugha Elliota, który przyczynił się do wydawania przez wyspę własnych znaczków pocztowych, które do dzisiaj jest jednym z głównych dochodów wyspy. W połowie lat 50. na wyspie stale przebywali lekarz, nauczyciel, kierownik zakładu przetwórczego, technik rolnictwa i urzędnik departamentu robót publicznych. Do połowy 1961 roku mieszkańcy wyspy żyli sobie spokojnie i mimo trudnych warunków, wspólnie radzili sobie z problemami. Żyli właściwie zanurzeni w XIX wiek. Niestety w sierpniu 1961 roku zaczęły się wstrząsy i lawiny kamienne. Na wyspie utworzył się nowy aktywny wulkan. Właśnie te wydarzenia są kanwą powieści. Dotąd spokojne życie nagle zawaliło się, gdy zagrożone zostało ich życie. Wszystkich 290 mieszkańców ewakuowano statkiem MV Tjisaden do Kapsztadu. Jednak ze względu na surowe południowoafrykańskie przepisy apartheidu, mieszkańcy wyspy zostali przewiezieni do Anglii, do miejscowości Calshot Camo, nieopodal Southampton. Tam wybudowano dla nich specjalne osiedle i próbowano, by przystosowali się do życia we współczesnym społeczeństwie. Jednak cuda techniki i nowe możliwości nie uczyniły tych ludzi szczęśliwymi, wręcz odwrotnie. Na początku zasypano ich różnymi darami, które uważali, że im się nie należą. Z drugiej strony traktowano ich jak króliki doświadczalne i ciągle na różne sposoby próbowano ich przebadać. Próbowano, aby zatrudniać ich do prostych prac. Niestety obie strony nie były zadowolone. Pracodawcy narzekali, że pracują zbyt dokładnie i starannie, a przez to wolniej. Wyspiarze nie pojmowali, że można coś wykonywać byle jak. System wartości tak się różnił w obu społecznościach, że nie potrafili się zintegrować. Wyspiarze czuli się niewolnikami, gdy na wyspie byli swoimi własnymi zwierzchnikami, nękanymi byli dodatkowo przez służby medyczne i dziennikarzy. W 1962 roku Society zorganizowało ekspedycję, która stwierdziła, że aktywność wulkaniczna na wyspie zmalała do tego stopnia, że umożliwia jej mieszkańcom powrót do domów. Tylko jeden dom został zniszczony przez lawę, większość zwierząt domowych pozostała w dobrej kondycji, ale psy i koty zdziczały. Psy przetrzebiły też stada owiec. Po referendum, w którym prawie wszyscy opowiedzieli się za powrotem. Ostatecznie w 1963 roku, po dwóch latach, mieszkańcy wrócili na swoją wyspę.
Książka, która zmusza do refleksji, czy postęp techniczny naprawdę powoduje, że jesteśmy szczęśliwsi. Wyspiarze nie zachwycili się cudami techniki, tak jak myślano, ale krytycznie patrzyli się, jak żyją ludzie.
Póki nie mają wszystkiego po dziurki w nosie, czują się pokrzywdzeni, a niech tylko dostaną, zaraz im to brzydnie.
Dla mnie „więcej” nie oznacza „lepiej”, że nie chcę żyć, jak wy, z nosem na kwintę, obwisłym brzuchem, ręką chciwie zgarniającą do siebie….
I najważniejsze
Czy nie macie tutaj jakieś pigułek ciszy?
Po powrocie na wyspę ich życie też się zmieniło, część zdobyczy techniki zabrali z sobą, ale zostali wspólnotą rządzącą się własnymi prawami. Każdy z czytających może przeprowadzić sobie bilans, czy to idiotyczny romantyzm, jak podsumowała jedna z recenzentek, a może żyjąc tak, jak żyjemy, tracimy coś cennego.