O ile pierwszy tom cyklu W poszukiwaniu straconego czasu zauroczył mnie pięknem języka i wnikliwością obserwacji, tak druga część pozbawiła tego wrażenia. I nie chodzi o to, że powieść była zła. Prawdopodobnie była nawet lepsza niż W stronę Swanna, ale była też rozwlekła i bardzo, bardzo długa.
W tym tomie młody Marcel dojrzewa na oczach czytelnika. Poznaje smak pierwszych miłosnych uniesień, ale szczególnym uczuciem obdarza Gilbertę, córkę pana Swanna. Być może ma na to wpływ zafascynowanie jej matką, której autor poświęcił znaczną część swojej powieści. Pani Swann znajduje się pod czujnym okiem Marcela, który z podziwem przygląda się jej salonowym zwyczajom. Ale dalej, podczas pobytu w Balbec, na pierwszy plan wysuwa się Albertyna, dziewczyna wyjątkowo piękna, wywierająca ogromny wpływ na życie samego autora.
Proustowi przydarzyły się zdania naprawdę piękne, zapierające dech w piersiach. Zresztą nic w tym dziwnego, udowodnił już przecież swój niezwykły talent przy okazji pierwszego tomu. Ale te są jakby przyćmione, giną w tłumie szczegółowych opisów, które wprowadzają zamęt i potrafią zgubić czytelnika. W pewnym momencie nie wiadomo już czy to nadal jedno zdanie, czy może było ich już kilka, kilkanaście… Ale jednego nie można autorowi odmówić – pięknie potrafił patrzeć na kobiety, na ich sposób bycia, który dziś chyba już trochę zanikł. Trudno negować fakt, że jest to arcydzieło literatury – dbałość o najdrobniejszy detal, dobór słów, umiejętność przelania własnych obserwacji na kartki papieru - to wszystko stawia cały cykl na najwyższych literackich półkach, ale czyni go też ogromnym wyzwaniem dla czytelnika. Ja temu wyzwaniu nie podołałam, wielokrotnie miałam ochotę odłożyć książkę, wyrwać się z proustowskiej rzeczywistości i wrócić do własnej. I choć tym razem także dobrnęłam do końca (choć i to bardziej z poczucia obowiązku, aniżeli dla czystej przyjemności) to nie wiem jakby to było przy kolejnych tomach.
W tej sytuacji trudno mi nie podziwiać Tadeusza Boya – Żeleńskiego. On nie tylko pięknie przetłumaczył skomplikowane zdania Prousta, ale cały cykl musiał przeczytać wielokrotnie i w pełni go zrozumieć, aby oddać zamysł autora. O ile Marcela Prousta nazwać można wirtuozem słowa, tak Tadeusz Boy – Żeleński był prawdziwym arcymistrzem tłumaczeń.
Głupio się czuję krytykując takie dzieło, ale żeby być szczera sama ze sobą, muszę przyznać, że W cieniu zakwitających dziewcząt bardziej mnie zniechęciło niż odwrotnie do pozostałych tomów. Ciekawość i zachwyt nowicjusza, które obecne były w przypadku W stronę Swanna gdzieś uleciały, umykało mi to, co za pierwszym razem nie pozwalało przedwcześnie skończyć lektury. Utwierdziło mnie to tylko w przekonaniu, że na Prousta nie jestem jeszcze gotowa. A może nigdy nie będę?