To już moje trzecie spotkanie z twórczością Jesmyn Ward, którą uwielbiam za niespieszną i bardzo emocjonalną prozę. Trzeba być długodystansowcem, by ją poczuć, bo lektura zawsze zamienia się w delektowanie słowami. A te są niemal utkane z emocji i obrazów, które bardzo powoli klatka po klatce przesuwają się w kierunku serca. „Linie krwi” to debiut autorki i ja to oczywiście poczułam, bo jednak miałam już do czynienia z jej dojrzałą prozą, ale jeśli chodzi o warsztat, to tutaj jest tak wspaniale, jak w innych jej książkach i docenią go zarówno jej fani, jak i Ci, dla których to będzie pierwsze spotkanie.
Jesmyn Ward opowiada historię dysfunkcyjnej amerykańskiej rodziny mierzącej się z demonami przeszłości. Świetnie nakreśla realia małomiasteczkowego życia, w którym odbija się echo szkód, jakie pozostały po huraganie Katrina. Głównymi bohaterami są dwaj bracia bliźniacy, których wychowuje niewidoma babcia, bo matka wyjechała do dużego miasta za pracą i właściwie przesyła tylko pieniądze, a ojciec uzależniony od narkotyków nie jest w stanie zaopiekować się synami. Poznajemy ich, kiedy po skończeniu szkoły muszą rozpocząć dorosłe życie. Jeden z nich znajdzie normalną pracę, a drugi niestety zacznie sprzedawać narkotyki, co stanie się powodem narastającej przepaści między nimi, a do tego wszystkiego powrót ojca narkomana zacznie siać zniszczenie w ich życiu niczym huragan...
W tej książce rozbrzmiewa bardzo mocno braterska miłość, która okazuje się silniejsza od wszystkiego. Trudne relacje z rodzicami i tęsknota za nimi odcisną piętno na życiu synów i staną się niemal kulą u nogi, która będzie im każdego dnia coraz bardziej ciążyć. To babcia okazuje się dla nich jedyną podporą i wspaniałą przyjaciółką. Jesmyn Ward używa często dosadnych słów, nie bawi się w poetyckie i idylliczne opisywanie trudnej i szarej rzeczywistości, a jednocześnie potrafi zachwycić stylem i pięknie przedstawiać i budować relacje, w tle których przebija się echo historii amerykańskiego Południa. To niemal senna proza, która wymaga cierpliwości i ogromnej wrażliwości.
To „Zbieranie kości” jest dla mnie numerem jeden, zaraz po nim uplasowało się „Śpiewajcie, z prochów, śpiewajcie”, a dopiero na końcu „Linie krwi”, ale nie zniechęcajcie się, bo w tym wypadku to nie ma znaczenia, wszystkie trzy są wyjątkowe. Chciałabym trafiać na więcej takich debiutów jak ten!
Dziękuje Wydawnictwu Poznańskie za egzemplarz do recenzji!