Nigdy nie interesowałam się postacią króla Artura, nigdy nie było mi jakoś po drodze z nim… Owszem podobnie jak setki innych osób znałam legendę o Królu Arturze i okrągłym stole, nie umknęło mi także istnienie Excalibura, lecz nigdy nie starałam się zagłębić w tą legendę. „Zimowy monarcha” jest pierwszą książką Bernarda Cornwella jaką przeczytałam, ale już w tej chwili wiem, że nie było to moje ostatnie spotkanie z tym autorem. Trylogia arturiańska pomimo mogącego wprowadzić w błąd tytułu nie stanowi jedynie opowieści o Arturze i jego życiu, ale przede wszystkim stanowi zapis historii jego państwa. Cornwell prowadzi nas przez pogrążoną w ciemnościach V i VI w n.e. Brytanię. Wyprowadza nas na zasnute mgłami pola, nad którymi unosi się fetor rozkładających się ciał. Chwyta nas za rękę i prowadzi przez doliny pełne konających wojowników nad ciałami których krążą wygłodniałe kruki. Wprowadza pomiędzy tańczących ku chwale bogów, odczyniających czary, modlących się nad czaszkami martwych zwierząt, druidów z długimi brodami. Umiejętnie przybliża realia życia i wierzenia ludzi w ówczesnych jakże odległych dla nas czasach, w których nawet lot czapli stanowił dobrą albo złą wróżbę.
Historia opowiadana przez Derfla - saksona będącego przyjacielem Artura - rozgrywa się w niespokojnych dla Brytanii czasach.
Po ucieczce Rzymian, Brytowie zostają porzuceni na pastwę losu. Krajem wstrząsają niepokoje, następuje rozbicie terytorialne, które uwydatniają narastające od wielu lat antagonizmy między władcami poszczególnych krain. Król Uther – Pendragon Brytanii będący w podeszłym wieku z niepokojem patrzy w przyszłość. W ludziach narasta strach, a na domiar złego urodzony następca tronu Mordred okazuje się kaleką. Wkrótce umiera Pendragon, Mordred jest jeszcze oseskiem. Nad krajem gromadzą się ciężkie chmury będące zapowiedzią mających nadejść strasznych wydarzeń. Oczy wszystkich ludzi z nadzieją skierowane są w stronę, z której powinien nadejść ich wybawca – Artur – nieślubny syn Uthera. Artur jest ich jedyną szansą na utrzymanie jedności, spokoju. Jest ostatnią szansą na przetrwanie.
Książka aż „ugina” się od nadmiaru ciekawie skrojonych postaci. Bohaterowie obdarci są z właściwych dla legendarnych postaci cech. Pozbawieni są właściwej dla bohaterów chwały i szlachetności. Tak jak zwykli ludzie bywają impulsywni, lekkomyślni, często pozbawieni skrupułów. Targają nimi emocje, które popychają ich do działania. Nie obca jest im zazdrość i chciwość, która niejednokrotnie popycha ich do haniebnych czynów. Wszyscy z nich mają wady i to właśnie czyni ich bardziej ludzkimi niż legendarnymi. Opisywane w książce sceny batalistyczne pokazują jak brutalne bywały w tamtych czasach walki i jak bezwzględni byli to ludzie. Nie ośmieliłabym się nazwać ich rycerzami. Byli to zwykli wojownicy, najemnicy, którzy idąc przez wioski gwałcili kobiety, zabijali małe dzieci, plądrowali chaty żeby na koniec podpalić wszystko i wziąć ze sobą niewolników. Właśnie tak wyglądały w tamtych czasach wychwalane przez bardów walki „odważnych” rycerzy walki, którzy zdobywając ziemię wroga pozostawali po sobie szlak spalonych wsi i zabitych ludzi.
Początkowo akcja książki płynie leniwie, żeby po około pięćdziesięciu stronach nabrać tępa i rozkręcić się na dobre. Książka do końca obfituje w ciekawe wydarzenia i zwroty akcji przez co nie można się od niej oderwać nawet na moment. Cornwell zawarł w powieści wszystko to czego oczekuję po dobrej książce historycznej; walki, intrygi, zdrady, piękne księżniczki, odważni wojowie i świetnie oddane realia zamierzchłych czasów.
Zdecydowanie do książki powinien być dołączany czasowstrzymywacz, żeby móc do woli czytać, czytać, czytać…
I