Niestety, ale tej książki nie da się czytać nawet z najmniejszą szczyptą przyjemności. Ciężko zresztą tego oczekiwać, bo „Facemaker” porusza wspomnienia tak koszmarnych wydarzeń z okresu wojny i jakiejś próby radzenia sobie ze skutkami tego bestialstwa, że ciężko to zwykłemu człowiekowi ogarnąć rozumem.
Autorka książki, Lindsey Fitzharris jak sama wspomina, była głęboko zafascynowana takim tematem i wpisujących się w niego bohaterów. Tych, którzy w wyniku wojny doznawali okropnych uszczerbków na zdrowiu- o ile udało im się w ogóle przeżyć, oraz tego- który tych ludzi ratował, a nazywał się Harold Gillies. Postanowiła wiec zagłębić się i na nowo odświeżyć tamte straszne czasy.
Jak możemy domyślić się już z tytułu książki, przede wszystkim autorka zaserwowała nam historię człowieka, który był mistrzem w chirurgii plastycznej. Poznajemy jego postać od samego początku; najmłodszych lat kiedy zaczynał czuć powołanie w tej dziedzinie, aż po moment gdy stał się w niej prawdziwym wizjonerem. Skupia się też na jego życiu rodzinnym i pasji niedotyczącej wyłącznie medycyny, a jednak pomagającej mu przez zamiłowanie do gry w golfa pracować nad precyzją i rzemieślniczym podejściem do wykonywanego zawodu. Lindsey przedstawia nam postać Harolda (co jest najbardziej słuszne) jako człowieka o wielkim sercu, który to wpływał nie tylko na lepszy stan ciała, ale i ducha pokiereszowanych wojowników. Jego osobiście, te zmasakrowane ciała nigdy nie obrzydzały przez co pacjenci mieli poczucie, że już sama obecność Harolda ma moc uzdrowienia. Oczywiście pomimo bohaterskiego zapału tego wspaniałego chirurga nie zawsze udawało się ratować rannego, ale tak wyglądała tamtejsza rzeczywistość, a głównym celem zawsze była walka. Nie tylko na polu bitwy, ale i w szpitalach.
Dla chirurga plastycznego „jedynym celem zawsze było uczynienie życia znośnym dla tych, z którymi albo natura, albo człowiek źle się obeszli, nie zważając przy tym na konwencjonalne poglądy i dając zapewne wielu ludziom nadzieję i nowy poczatek”
Znajdziemy w tej książce wiele bólu i smutku, ale również wzruszenie, wiarę i potrzebną nadzieję.
Fitzharris, chociaż w głównej mierze przedstawia przede wszystkim informacje o Haroldzie i jego ratowniczych poczynaniach w czasie I wojny światowej, tak nie umniejsza roli i nie zapomina o innych, którzy tworzyli z nim wybitny zespół chirurgiczny, pokrótce przedstawiając ich osoby i wspólne cele. Dzięki tym opisom, my jako czytelnicy możemy bardziej uzmysłowić sobie jak wyglądały dosłownie rekonstrukcje i naprawianie ludzkich ciał. Jakie metody były stosowane, jakie narzędzia i jakie pomysły pojawiały się w głowach tych wybitnych lekarzy, którzy wspólnymi siłami walczyli o ludzki wygląd…
Świetną sprawą jest dołączona w samym środku książki, kilkustronna wkładka z fotografiami- mającymi na celu jeszcze bardziej wpłynąć na wyobraźnię czytelnika i zobrazować mu tamte okrutne czasy. Możemy na własne oczy zobaczyć m.in. jak wyglądał Szpital Królowej Marii (jedno z miejsc pracy Gilliesa), a także jego zdjęcia oraz pacjentów- tych, zarówno przed jak i po zabiegach. I właśnie te portrety nieszczęśników wojennych robią najbardziej przejmujące wrażenie. Ciężko opisać jak bardzo drastyczne są to obrazy: szczęki starte na miazgę, wyrwane gałki oczne, kratery w miejscach nosów… Ciężko też opisać ten widok nowo przywróconych twarzy…
Wielce przejmująca i drastyczna w swych opisach to książka. Z pewnością potrzebna, bo jest oddaniem hołdu pionierowi chirurgii, ale też wyrazem pamięci dla tych, którzy dosłownie tracili swą twarz w obronie honoru i własnej ojczyzny.
Komu poleciłabym tę książkę? Na pewno trzeba być pasjonatem historii i związanej z nią wszelakimi wydarzeniami głównie z I wojny światowej. Dodatkowo, o ile ktoś interesuje się różnymi dziedzinami medycyny i ma ścisły umysł, uwielbia wchłaniać taką skomplikowaną wiedzę od podstaw w danym fachu, aż po jej zaawansowanie to z pewnością „Facemaker” będzie dla niego bardzo ważną pozycją.
Minus? Około 30 stron końcowych przypisów. Według mnie stanowczo za dużo. Niepotrzebnie.
Wspomniałam na początku, że nie miałam przyjemności z czytania. Nie dlatego, że książka jest beznadziejna, bo jest rewelacyjna. Okrzyknięta jedną z najlepszych książek roku według „Guardina” czy bestsellerem „New York Timesa”- bezapelacyjnie zasłużone uznanie. Mnie tylko przerosło to wszechobecne cierpienie i to, że było ono niestety prawdziwe… bo ja bym chciała świata bez wojen, bez krzywdy i bez bólu. Tyle, że przez całe to zło mogło za przyczyną Harolda zrodzić się dobro, które z pewnością owocuje i dzisiaj… i to jest wielki plus.
Książka z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl.