Po świetnym "Metrze 2033" i nieco gorszym "Metrze 2034" Dmitry Glukhovsky zaskarbił sobie w oczach czytelników i zyskał dość dużą popularność. Kolejni autorzy piszący pod jego przewodnictwem również. Dlatego też "W mrok", druga cześć trylogii Andrieja Diakowa, miała wysoką poprzeczkę do przeskoczenia i ze smutkiem trzeba stwierdzić, że tym razem pisarz zepsuł sprawę i nie uratował go nawet spektakularny wybuch na samym początku książki. Był huk, fajerwerków zabrakło. Jeśli ktoś tworzy własne uniwersum musi liczyć się z tym, że po pewnym czasie braknie mu pomysłów. Pan Diakow niestety też się wypalił i w "W mrok" nie pokazał niczego, czego wcześniej nie widzieliśmy i nawet spadł poniżej swoich dość dobrych i rzetelnych standardów. A szkoda.
"W mrok" jak już zostało wcześniej wspomniane zaczyna się wybuchem wyspy Moszczyn, który widzi załoga platformy Babel. Pozostaje pytanie, kto postanowił zniszczyć tę utopię i dlaczego? Pierwsze oskarżenia padają w stronę mieszkańców petersburskiego metra. Teraz muszą się dowiedzieć, kto jest winny inaczej będą mieli na sumieniu, jeśli przeżyją, wszystkich swoich pobratymców. Czy im się uda?
Powiem szczerze, że tę serię czytam już jedynie z… przyzwyczajenia? Możliwe. Mimo że autorzy mieli naprawdę niezwykły pomysł, to jednak po przeczytaniu kilku książek z "Uniwersum Metro 2033" w tle ma się dość. Chodzi o to, że kolejne powieści są coraz mniej dopracowane, coraz nudniejsze i coraz bardziej schematyczne. Zamiast wychodzić za znane nam standardy pisarze stawiają na stare metody i odgrzewają to, co było nie pokazując nic nowego. Dlatego też "W mroku" wieje nudą i miła czynność czytania zamienia się w katorgę.
Kiedy skończyłam tę książkę (w końcu!) zaczęłam się zastanawiać, czemu ta seria zyskała tak dużą popularność. Sądzę, że prawdopodobnie chodzi o to, że znacząca część historii dzieje się w… tunelach metra. Jest to jedyna oryginalna rzecz w tej serii. Świat po wybuchu? Było. Zmutowane istoty? Prehistoria. W dodatku nawet persony z powieści nie punktują, tylko jeszcze bardziej zaniżają skalę. Są przewidywalni, szablonowi i sztuczni. Co z tego, że fabuła sama w sobie mogłaby być nawet całkiem niezła, skoro wszystko wokół niej aż krzyczy z monotonni?
"Do światła", czyli pierwsza część zakończyła się bardzo ciekawie i pozytywnie ją odebrałam. Miałam nadzieję, że wszystko potoczy się już w lepszym kierunku. Początek "W mrok" też był niczego sobie, jednak już po kilkudziesięciu stronach dało się domyślić, kto stoi za wybuchem i tak naprawdę czekało się jedynie na to, kiedy nasi bohaterowie to wykombinują. Taki schemat niewątpliwie nie należy do tych udanych.
Jedynym dobrym aspektem tej książki, jest pewien osobnik wyposażony w miotacz płomieni, niejaki Czarny Sanitariusz, który stawia tę historię w nieco lepszym świetle dzięki swojej niebanalności i tajemniczości, która aż bije od tej persony. Wprowadza ona mroczny klimat, polepszający całość "W mrok" o jakieś 30 procent. Inni bohaterowie ulegli zepsuciu i zrobili się zwyczajni. Nie chodzi mi oto, że w poprzedniej części byli niezwykle realistyczni, ale posiadali jakąś cząstkę postaci z innych książek z tego cyklu. Teraz są to po prostu persony, które idą tam gdzie ktoś im karze. To fabuła pcha ich naprzód, a i tak idzie jej to z dość dużym kłopotem.
"W mrok" okazał się klapą. Nie zaprezentował sobą niczego nowego i powielił tylko to, co już znaliśmy. Przez to książkę odłożę na jakiś czas tę serię i dam sobie spokój z kończeniem tej trylogii, która niewątpliwie miała potencjał, jednak autor niezbyt go wykorzystał, żeby nie użyć dosadniejszych słów. Niby mam nadzieję, że ostatni tom będzie niezwykły, że zmieni mój punkt patrzenia na dzieła Diakowa, jednak zdaję sobie sprawę, że szansę na to są naprawdę marne, ponieważ ta na pewno nie była dojrzalsza i kunsztowniejsza od swojej poprzedniczki, jak nas zapewniał wydawca. A szkoda…