Na pewno macie taką listę książek, które od dawna chcecie przeczytać, tylko zawsze brakuje na to czasu. „Limes inferior” był na mojej liście, dlatego kanapowe wyzwanie potraktowałam jak zrządzenie losu.
Zajdel zawojował mnie już od pierwszych stron:
„…zupełnie niezłą realizacją idei szczęścia jest taka chwila, kiedy się leży na wznak kołysany falami, ogrzewany promieniami słońca…Kiedy naprawdę czuje się płynący czas. (…) jeśli możesz pozwolić sobie na to, by nie liczyć uderzeń fali i upływających chwil, jeśli upływ czasu nie wywołuje paniki w twoim umyśle – jesteś naprawdę szczęśliwy.(...) Ideałem wolności byłaby zatem sytuacja, w której człowiek rozporządza całym swoim czasem.”
Czytam coś takiego i razu wiem, że ta książka, mimo przynależności do gatunku SF, którego nie lubię, nie będzie opowieścią o zielonych ludzikach na Księżycu, tylko o czymś, co jest mi bardzo bliskie.
Zajdelowi udało się przewidzieć kierunek rozwoju ludzkości z niewiarygodną intuicją. Książka została napisana w czasach komuny. Fantastyczny świat wszyscy odbierali jako metaforę socjalistycznej rzeczywistości. Zajdel stworzył wizję idealnego z pozoru świata, w którym nie ma głodu, studia wyższe są powszechne i obowiązkowe, a każdy obywatel, niezależnie od tego czy pracuje czy nie, ma zapewniony byt (czyli, paradoksalnie, zupełne odwrócenie komunistycznej zasady „kto nie pracuje, ten nie je”). Praca jest przywilejem ambitnych; mechanizacja posunęła się tak daleko, że ludzie nie muszą się wysilać. Opiekuńcze państwo dba o każdego, przyznając zapomogi, w zupełności wystarczające żeby przeżyć, pod jednym warunkiem – trzeba być „potulnym barankiem w tej owczarni”.
Kiedy nie trzeba się martwić żeby przeżyć, pojawia się jednak inny problem. Istotnym elementem staje się jakość życia. W społeczeństwie podzielonym na klasy, wydaje się, że według sprawiedliwego klucza, bo zgodnie z ilorazem inteligencji, najwyższe kasty, które dostąpiły przywileju pracy mogą sobie pozwolić na wszystko, a ci z dolnych warstw mogą oglądać luksusy tylko przez szybę. Analogia do sklepów „za żółtymi firankami” i Pewexów kiedyś była bardzo czytelna.
Rzeczywistość ubrana w pomysłową metaforę, to jednak tylko tło opowieści. Zajdel sięga w głąb natury ludzkiej. Akcja mogłaby się rozgrywać w dowolnym miejscu i czasie, bo motywacje działań człowieka są niezmienne. Osoby z niższych klas zawsze będą kombinować, jak znaleźć się na górze społecznej drabiny. I to jest osią fabularną książki.
Cena za dobrobyt jest wysoka – to utrata wolności. Każdy obywatel jest kontrolowany przez państwo. Sposób, który wymyślił Zajdel jest naprawdę wizjonerski. Inwigilacja odbywa się przy pomocy Klucza - plastikowej płytki, „będącej równocześnie dowodem tożsamości, kartą kredytową, zegarkiem, kalkulatorem, dyplomem, certyfikatem klasy intelektu i licho wie, czym jeszcze (…) zastępuje wszystkie dawne zaświadczenia, dokumenty, czeki”. Zajdel nie przewidział, niestety, że ta płytka będzie również telefonem, umożliwiającym przesyłanie ruchomych obrazów i wszelkich informacji z jednego końca świata na drugi, ale żaden z pisarzy SF tego nie przewidział. Nikt, z autorem włącznie, nie spodziewał się również, że coś, co dawniej było tylko fantazją pisarza, dziś okaże się odzwierciedleniem rzeczywistości. Kiedyś stwierdzenie: „wszystkiego strzeże nieomylna, czujna elektronika i automatyka” było fikcją literacką, dzisiaj - to prawda. Chyba nie trzeba nikogo przekonywać, że nasze współczesne „klucze” ze szklaną szybką, do korzystania z których przecież nikt nas nie zmusza, są narzędziem inwigilacji jeszcze bardziej wyrafinowanym, niż mogli to sobie wyobrazić literaci. Na własne życzenie uciekamy od wolności.
I tylko jedna rzecz mnie w tej książce uwiera – zakończenie. W posłowiu do wydania z 1989 roku, napisanym przez Macieja Parowskiego, przeczytałam taką wypowiedź Zajdla: „Określam się jako zwolennik FR (fantastyki racjonalnej), natomiast czary, telepatia, duchy, sakiewki bez dna i kije samobije, płody halucynacji czy imaginacji mnie nie interesują. Wolę modelowo boksować się ze światem”. Niestety, autor sprzeniewierzył się tej idei w „Limes inferior”. Zakończenie jest rodem z zupełnie innej bajki. W tymże posłowiu znalazłam usprawiedliwienie takiego działania. Zajdel skończył pisać tę książkę w sierpniu 1980 roku (ukazała się w stanie wojennym). Wtedy „cudowny happy end” dawał ludziom nadzieję. Dlatego wybaczam autorowi „kosmiczną” końcówkę.
Czy nadzieje się spełniły? Oceńcie sami. Naprawdę warto zanurzyć się w ten niby fantastyczny, ale wciąż do bólu aktualny i prawdziwy świat.