Bardzo dziękuję Domu Wydawniczemu Rebis za przekazanie mi egzemplarza do recenzji przed premierą.
Grahama Mastertona znam praktycznie od zawsze. Jego nazwisko przewijało się na bibliotecznych półkach i w rękach mojej mamy. Nie miałam nigdy jednak okazji , by po niego sięgnąć. Z prostej przyczyny: jestem uparta. Kiedy się uprę, nie ma zmiłuj. A ja uparłam się na Kinga i nabrałam przeświadczenia, że nikt tak jak on ani mnie nie przestraszy ani emocji nie wywoła. No król horroru jest tylko jeden, co tu dużo mówić. I poza jedną przygodą z Deanem Koontzem (bardzo udaną!) jeszcze sprzed kingomanii, nie zaliczałam skoków w bok. Kiedy Dom Wydawniczy Rebis zaproponował, że wyśle mi egzemplarz, pomyślałam, że to doskonała okazja, żeby wyjść poza ramy.
„Susza” nie jest typowym horrorem. Nie uświadczy się tu paranormalnych zjawisk, potworów z innego wymiaru, duchów przenikających przez ściany ani nawet inwazji kosmitów. I to chyba w tej książce jest najbardziej przerażające.
Głównym bohaterem powieści jest Martin Makepeace, były marines, który obecnie pracuje w opiece społecznej i zazwyczaj nie przejmuje się konwenansami, rozprawiając się z problematycznymi podopiecznymi twardą ręką. Cierpi na Zespół Stresu Pourazowego po służbie w Afganistanie, co przyczyniło się do rozwodu z żoną. Nagle z dnia na dzień z kranów w jego mieście przestaje lecieć woda, władze Kalifornii zwalają winę na trwającą suszę i zanik zapasów wody pitnej, wybuchają zamieszki a w życiu samego Martina zaczynają się oprócz tego problemy osobiste, kiedy jego syn pakuje się w poważne kłopoty.
Pierwsze co mnie zaskoczyło to styl Mastertona. Zwróciłam uwagę na to, jak wprowadza on do fabuły opisy. Nie czyni tego przy okazji, nie wplata mimochodem. Po prostu opisuje każdego po kolei, dokładnie, kolor włosów, ubiór, fryzura, itd. Czy to coś dziwnego? Nie, ale mam wrażenie, że w ten sposób uczono mnie pisać opisy w podstawówce. Im dłużej żyję i czytam tym bardziej zauważam, że opisy można dodawać przy okazji jakieś czynności bohatera. Jestem pewna, że nie pierwszy raz spotykam się z tym przy profesjonalnym pisarzu a jednak tutaj uderzyło mnie to najbardziej.
Postacie dwójki głównych bohaterów są raczej dość wyraziste. I o ile Martin, mimo całego bagażu z jakim go dostajemy, wzbudza sympatię i chęć kibicowania mu, (mimo kontrowersyjnych metod załatwiania spraw), o tyle główną żeńską bohaterkę, Saskię miałam ochotę najchętniej wysłać w kosmos. Nie darzyłam jej ani zaufaniem ani sympatią.
Muszę też przyznać, że dostałam co innego niż oczekiwałam. Byłam pewna, że całość fabuły rozgrywać się będzie w odciętym od wody mieście. Że będę uczestniczyć w zamieszkach, kibicować zrozpaczonym mieszkańcom. Druga część książki powoduje jednak, że trochę zapomina się o upalnym lecie Kalifornii i braku wody pitnej. Nie brakuje jednak akcji. Trup ściele się gęsto a naszych bohaterów zdają się nie opuszczać kłopoty, co nadaje powieści dynamizmu i raczej nie pozwala na nudę.
Po opisie nietrudno się domyślić, dlaczego ta książka to pozycja dla ludzi o mocnych nerwach. Czytałam ją w ciągu dość upalnego tygodnia, wyobrażenie sobie tego, co się działo i jakie miało konsekwencje nie było ani trochę problematyczne. Przerażało mnie to tym bardziej, że ja praktycznie nigdy nie rozstaję się z butelką wody. Napełnianie szklanki, zalanie kawy, umycie się czy spłukanie toalety, te wszystkie prozaiczne czynności, kiedy zaczynają być niemożliwe, nabierają nagle elementarnego znaczenia. Czy ktoś z nas zastanawiał się kiedykolwiek, co się stanie, kiedy zabraknie wody? Bo że to możliwe to chyba nie muszę nikomu udowadniać.
Podsumowując po Mastertona sięgnę pewnie jeszcze nieraz. Tym razem chyba jednak będzie to coś z motywem nadprzyrodzonym. A biorąc pod uwagę związki pisarza z Polską, niewykluczone, że zapoluję na „Bazyliszka”.