Ciężko jest napisać recenzję książki z gatunku, z którym ma się styczność po raz pierwszy. Zwłaszcza, jeżeli ciężko jest skonkretyzować swoje zdanie na temat samej książki, a autor jest znany i ceniony w swej dziedzinie. Także biorę głęboki wdech i postaram się napisać to w miarę klarownie oraz niebełkotliwie.
Wszystko zaczyna się w odległej galaktyce... Dreadnought TNS Defender właśnie zmierza do bazy, znajdując się o ponad 3 lata świetlne od czegokolwiek, gdy kompletnie niespodziewanie trafia na formację jednostek wroga, znajdującą się irracjonalnie daleko od swojego matecznika. Pierwsze pięć rozdziałów powieści to pościg oraz próby zniszczenia knujących coś przeciwników, a także opis przyszłości według Webera. I muszę przyznać, że nie wiem, ile tu z treści mogę zdradzić, a ile lepiej zachować dla siebie, aby nikomu nie zepsuć zabawy. Weber słynie już z niezwykle szczegółowych, dopracowanych i spójnych światów, w dodatku przedstawionych tak, aby opowiadał się za nimi zwykły racjonalizm. Podobnie jest z tą wizją, jednak jest to też pierwsza z książek Webera, której wydarzenia toczą się współcześnie. To jednak zdradza nam już opis z tyłu książki. Osobiście mam ochotę słać gromy na wydawcę, bo przez ten opis pięć pierwszych rozdziałów zajmowało mnie bardziej pytanie „kto jest tą piękną topielicą?”, niż skrupulatne opisy technologii i walka w kosmosie.
Kiedy już Aston wyciąga z wody atrakcyjną panią pułkownik, rozpoczyna się chyba właściwa fabuła książki, czyli pogoń za Trollem, który chce zniszczyć świat. Gdy doszłam do tego momentu, odetchnęłam z ulgą, licząc, że teraz już będzie z górki. Niestety - całość skonstruowana jest niczym przeciętny film akcji, z jedną prostą linią fabuły, bez epizodów pobocznych, a jedynym urozmaiceniem są przerzuty na punkt widzenia Trolla, które mi osobiście nawet przypadły do gustu, czarując swoją niejasnością. Co nie zmienia faktu, że w książce dobre jest białe, złe jest czarne, w dodatku rozdzielone czerwoną grubą krechą. Wracając jednak do akcji... Ta toczy się jak wynędzniała kobyłka noga za nogą, nie stawiając przed naszymi bohaterami większych wyzwań, a wręcz szyjąc niektóre powodzenia grubą nicią. Przecież każdy prezydent uwierzy tajemniczej, młodej niewieście, że świat stoi na progu zagłady i dlatego musi jej powierzyć pieczę nad swoimi wojskami. Mocny punkt w postaci blastera oraz tajemniczych wydarzeń na Pacyfiku towarzyszących pojawieniu się pani pułkownik są, owszem, przekonujące... Ale do mnie ta cała szopka naprawdę średnio przemawiała.
Poza fabułą prostą jak cep, mamy też niezbyt skomplikowane postaci. Jest podstarzały Aston, z bagażem sukcesów i porażek, którego nazwisko otwiera wszystkie drzwi. Jest też pani pułkownik, której cały czas boję się wymienić z imienia, żeby nie zdradzić zbyt wiele, która podrasowana przedziwnym symbiontem staje się wspaniałym żołnierzem, nie tracąc przy tym (co jest aż dziwne) na kobiecości. Wszystko jak w przeciętnym amerykańskim filmie. I to takim, gdzie wybuchy oraz cała akcja pojawia się dopiero na koniec, po dość przegadanym podejściu. Nie dziwi też romans między dwójką głównych bohaterów, chociaż tu akurat muszę przyznać, że podobał mi się sposób, w jaki był prowadzony – nie dominował, jak bywa w większości takich historyjek, wszystko działo się gdzieś z boku, subtelnie. Natomiast część opisująca walki i wojny przemówi tylko do starych militarnych wyjadaczy; wszystkim innym polecam mieć w podorędziu wujka Googla bądź jakiś leksykon broni współczesnych, bo inaczej można utonąć pośród nazw działek, działeczek, pistoletów i karabinków.
Szczerze mówiąc, naprawdę rzuciłabym tę książkę w połowie albo nawet nie dotarłszy do połowy, czego nie lubię robić ze zwykłej czytelniczej ciekawości (nawet jeżeli historia nie sprawia wrażenia oryginalnej i mającej mnie zaskoczyć). Uratował ją fantastyczny warsztat pisarski Webera oraz te fantastycznonaukowe tło z ideą Trolli na czele. Bo mimo mdłej, naiwnej historii, książkę czyta się dość dobrze, a Jarosławowi Kotarskiemu należą się szczególne gratulacje za naprawdę zręczne tłumaczenie. To wszystko właśnie sadza mnie okrakiem na niezbyt wygodnej palisadzie recenzenta. No dobra, raczej na zwykłym sztachetowym płotku. Żeby zobrazować swoje zdanie na temat książki, chyba najwygodniej będzie mi się posłużyć metaforą ciasta. Owe ciasto samo w sobie jest kiepskie, suche i stające kołkiem w gardle, jednak nadziewane fantastycznymi owocami, jakoś ratującymi nieudany wypiek. Chociaż jestem miłośniczką wypieków, z fantastyką naukową dopiero się zapoznaję, jednak "Troll Zagłady" nawet zachęcił mnie do przeczytania innych pozycji Webera (naprawdę mam nadzieję, że ktoś, kto tak pisze, potrafi też wymyślać lepsze i bardziej chwytliwe historie). Oczywiście pozycja jest obowiązkowa dla fanów pisarza oraz wszystkich zainteresowanych wizjami obcych cywilizacji i ich kontaktami z rasą ludzką. Zaciekawić może też wielbicieli przeciętnych amerykańskich filmów akcji i militariów (mnie przyciągnął właśnie ten wątek militarny). Wszystkim innym mogę polecić głównie jako lekkie, dodatkowe czytadło na plażę czy inną chwilę relaksu.