Wszyscy kochamy bajki. Nawet te osoby, które uparcie twierdzą, że nie lubią happy endów, uśmiechają się pod nosem, gdy czytają o szczęściu, jakie spotkało naszych ulubionych bohaterów książek lub filmów.
Zdarzają się takie momenty w życiu, kiedy prawdziwe życie zaczyna przypominać bajkę. Otwierasz gazetę albo włączasz telewizor i widzisz, jak zwykła dziewczyna ma wziąć ślub z księciem. Co się dzieję, gdy taka historia zainspiruje jakąś pisarkę/pisarza? Zapewne powstanie jakaś magiczna powieść, od której nie będę mogła się oderwać.
Historia miłości oraz przepiękny ślub Williama i Catherine stał się inspiracją dla Rachel Hauck dla stworzenie powieści „Był sobie książę…”. Zapewne domyślacie się już o czym jest ta książka.
Cała fabuła kręci się wokół Susanne- amerykańskiej dziewczyny, która spotyka na swojej drodze tajemniczego Nathaniela.
Historia nie jest słodka jak landrynka. Wszystko zaczyna się od złamanego serca, zerwania. Ale jak to zazwyczaj bywa, coś musi się skończyć żeby coś mogło się zacząć. Nate na początku występuje w roli wybawcy, ale szybko odnajduje wspólny język z Susanne. Oczywiście nie wszystko układa się tak, jak mogłoby. Po drodze bohaterowie napotykają na wiele problemów i będą musieli zaryzykować, aby osiągnąć szczęście.
To nie jest tylko powieść o szczęśliwej dziewczynie, która jakimś cudem poznała księcia. Znajdziecie tu rozważania na temat przeznaczenia i miłości. Ja wierzę, że jesteśmy na tym świecie z jakiegoś powodu i wszystko, co się dzieję wokół nas ma swoją przyczynę i sens. Dlatego książka urzekła mnie do głębi. Wszystko było na swoim miejscu.
Muszę, po prostu muszę napisać coś na temat wyglądu książki! Gdybym zobaczyła „Był sobie książę…” w bibliotece od razu rzuciłabym się na nią i nie oddała już nigdy! Pierwsze wrażenie było oszałamiające. Okładka jest miękka niczym aksamit (coś, co uwielbiam!). Wszystkie detale są bardzo książęce. Samo zdjęcie jest bardzo romantyczne i świeże. Idealnie oddaje to, co spotkamy po otwarciu książki.
Jeśli chodzi o fabułę, to znów żadnych zastrzeżeń. Choć być może przebieg zdarzeń jest oczywisty, to wszystko ma ładną formę. Mamy wielu narratorów. Dzięki temu mamy szansę poznać sposób myślenia innych bohaterów i mamy większy wgląd w to, co się dzieje u nich.
Podobał mi się sposób, w jaki autorka wplotła wątki dotyczące wiary i rozważania na temat miłości. Nie jest to nachalne i zawsze znajduje się w odpowiednim miejscu. Dzięki temu nawet te osoby, które niekoniecznie wierzą w Boga dadzą radę przebrnąć i te poglądy nie będą ich razić w oczy.
Moje wrażenie po przeczytaniu tej książki jest bardzo pozytywne. Myślę, że oczekiwałam czegoś pozbawionego głębi, zwykły romans. Jednak, może i faktycznie to jest romans, ale w pozytywnym znaczeniu tego słowa. To magiczna powieść, którą pochłonęłam w ciągu dwóch dni (a to tylko dlatego, że musiałam zrobić jeszcze inne rzeczy). Dzięki tej książce mogłam porozmyślać, pomarzyć i wchłonąć w ten świat. Przyjemnie spędziłam ten czas i Wam życzę tego samego!