Po książkę „Jakby jutra nie było” sięgnąłem, zachęcony entuzjastycznymi recenzjami. Początkowo nawet mi się podobała, ale w końcu okazało się, że to po prostu romansidło jakich wiele, no może odrobinę lepsze.
48-letni Sebastian krótko po rozwodzie i wyprowadzce wyjeżdża do Amsterdamu. Chce tam odnaleźć kobietę, która jako dziewczynka wręczyła mu, mającemu wtedy zaledwie 13 lat, łańcuszek z zawieszką „I love you”. Sam nie wie, jak chce to zrobić. Nie ma żadnego planu. Jego zagubienie dostrzega atrakcyjna 35-letnia Anouk, recepcjonistka w przypadkowo wybranym hotelu. Postanawia mu pomóc w poszukiwaniach.
No i tak pan z panią zaczynają spędzać czas, po czym się w sobie zadurzają. Niestety, Anouk skrywa mroczną tajemnicę, przez którą oboje raczej nie mają szans, by żyć razem, długo i szczęśliwie. Autor delikatnie sugeruje, o co chodzi, a domyślny czytelnik wkrótce to odgaduje, na długo zanim blondynka wyzna swemu kochankowi, co z nią jest nie tak. Do pewnego stopnia przypomina to „Love Story”, a do pewnego – miłość do pierwszego mostu w Edo z serialu „Shogun”.
I może byłaby to piękna, dobra książka, gdyby autor nie postanowił jej zakończyć tak, jak to zrobił.
Nie lubię romansów, choć o miłości chętnie czytam w książkach obyczajowych. Nie lubię też naciągania, a tu mamy z czymś takim do czynienia. Historia potoczyłaby się zupełnie inaczej, gdyby Sebastian był zwykłym polskim szaraczkiem mającym oszczędności niewielkie lub żadne, a także normalny urlop, po którym musiałby raz-dwa wrócić do kraju, do roboty, a o Holenderce zachować tylko ckliwe wspomnienia.
Ale nie – Sebastian jest świetnie zarabiającym architektem, ma niemało na koncie plus własnościowe mieszkanie, a urlopu praktycznie tyle, ile chce. Do Polski nic nie każe mu wracać, może więc w ogóle nie brać pod uwagę, że poza one-night-stand nie ma tu co wykraczać.
Książka jest miejscami przesłodzona. Po którejś z rzędu wymianie typu „kocham cię” – „ja też cię kocham” zaczęło mi się robić niedobrze. Poza tym tak się składa, że też rozwodziłem się po czterdziestce i mam zupełnie inne doświadczenia. Człowiek po wieloletnim związku nie jest mianowicie tak od razu gotowy na kolejny. Potrzebuje „klina” – krótkiej historii miłosnej, podczas której zachwyca się, że to drugie jest inne niż b. żona lub b. mąż. Nie zdąży też dostrzec, że to drugie ma też inne wady. W trakcie takiego klina b. żona lub b. mąż znajduje się wciąż tuż obok i zwyczajnie przeszkadza, choć fizycznie jej/go tam nie ma. Dopiero po takiej „terapii” pojawia się katharsis i gotowość na coś naprawdę poważnego. Tak ja tego doświadczyłem, a wiem, że nie tylko ja.
Może więc jest to książka dla kobiet lubiących sobie powzdychać, powyobrażać sobie idealną miłość mężczyzny, ale to jedyny odpowiedni krąg czytelniczy, jaki potrafię sobie wyobrazić. Po kolejne książki Tomasza Kieresa więc nie sięgnę. Ale sam będę wzdychał – tęskniąc za (o)powieściami o zwykłych ludziach, mówiących czasem sobie, czasem innym, że „to nie jest takie proste”.