Dwudziesty marca, wreszcie skończyłam pierwszą książkę w tym miesiącu. Wszystko jest zakręcone jak makaron, a ja zamiast jak pulchniutki makaron wyglądam jak ćma. Miotam się między kolejnymi zeszytami, nie wiem w co ręce włożyć. To co na egzaminach próbnych było jedynie formalnością, teraz sprawia mi trudność. To co na egzaminach próbnych zawaliłam, cały czas nie weszło na wyższy poziom wtajemniczenia. A 23, 24 i 25 zbliżają się. Już słychać ciche kroki. A wraz z 23, 24 i 25 idzie strach. Wielki, włochaty, szary strach. Miejmy tylko nadzieję, że za rękę nie trzyma go ta głupia baba - panika…
Jednak dzisiaj przecież nie o tym. Chociaż makaronowe ćmy nie mają czasu, to jednak coś czytać muszą. I to coś wcale nie powinno wyglądać jak podręcznik do geografii. Coś co jest dobrze znane, ale nowe. Coś co jest leciutkie, ale nie głupie. Dlatego też odrzucając panią Gaskell i Ucztę Wyobraźni sięgnęłam po coś, co nigdy nie zawodzi. Panie i panowie: literatura pensjonarska.
Cały czas staram się nadrabiać braki jakie mam w lekturze takich książek. Tym razem padło (nie, nie padło, po prostu z półki się wzięło) na panią Montgomery. Nie Ania, nie Emilka, nie Buba (chociaż to również przy łóżku leży – pomocne), a zbiór opowiadań. „Zrządzenie losu”.
I dalej, jak ruszyłam. Głowa wypełniona siłą Coriolisa i rewolucją francuską to głowa niezbyt chętna do współpracy. Ale problemów większych nie było. Pierwsze opowiadanie – myk. Drugie – myk. Oj, coś zaczyna schematem trącić. Trudno. Dalej. Trzecie opowiadanie – myk. Nie… Jednak nie tym razem. Na jeden wieczór trzy opowiadania, wystarczą. Kolejny dzień, kolejne przesilenie, tym razem matematyczne. Więc pod koniec dnia, gdy normalny organizm domaga się porządnej dawki literatury, kolejne opowiadanie.
Tak, stopniowo, przeszła cała książka.
Zbiór opowiadań słodziutkich, przyjemniutkich, milutkich i innych –utkich, od których normalnie zrobiło by się niezbyt dobrze. Biedna panna X. jest już stara, nie ma kawalera, zapewne zostanie sama do końca życia, a tu bach. Wychodzi sąsiad, dawna szkolna miłość, inny taki podobny, o którym w życiu nie pomyślelibyśmy, że w ogóle on to powinien być. Ale jest. Miłość wielka i dozgonna. I tak przeszło kilkanaście opowiadanek.
Normalnie człowieka coś by, kolokwialnie mówiąc, trafiło. Jednak to jest pani Montgomery. A Maud miała ten dar, że tu coś wtrąci, jakiś malutki szczególik gdzieś wpadnie, jakieś poboczne wydarzenie dostanie szansę zaistnienia, od razu wszystko wydaje się być na o wiele lepszym poziomie, jakby pośród tej miłości latała jeszcze Jedyna w Swoim Rodzaju Wróżka z Wyspy Księcia Edwarda, dla której moglibyśmy wszystko przetrzymać.
Poziom podtrzymuje jeszcze humor do spółki z bystrym okiem autorki. Trochę uprzedzonych ojców, trochę skwaśniałych starszych panien, trochę ciekawych miejsc akcji, trochę zgorzkniałych plotkarek, trochę smutnych panienek.
Niestety, nawet Wróżka do spółki ze zmąconym umysłem Makaronowej Ćmy nie są w stanie zatuszować schematów i lukru, który leje się tonami. Sprawę po części ratują opowiadania w których to nie miłość kobiety i mężczyzny jest na pierwszym planie, a marzenia, czasem urazy. Niestety, takie historie to niewielki procent całego zbiorku.
Jak się jednak okazuje, Ludzie Przedegzaminacyjni (inaczej: Makaronowe Ćmy) tylko takie treści są zdolni przyjmować. Dlatego Ludziom Przedegzaminacyjnym (czyli inaczej wiadomo komu) polecam. Polecam również fanom autorki. I młodym marzycielkom. I starszym marzycielkom (co chyba jest synonimem do fana autorki…). Zbiorek może trochę za słodki, trochę przez tę słodkość niestrawny, ale całkiem przyjemny. Z duchem Montgomery.