Będąc kilkuletnim brzdącem, postanowiłam zostać najwybitniejszą panią weterynarz, o której mówiłaby cała Polska. Od zawsze otoczona zwierzętami, wyobrażałam sobie, ile to frajdy ma ktoś, kto codziennie może dzielić się z nimi miłością. Pomagać im, głaskać i drapać je bez opamiętania, gdzie na dodatek na tym zarabia. Z biegiem czasu odkryłam, że owa praca wygląda zgoła inaczej, niż ją widziałam w umyśle. Na dodatek wyszło, iż niespecjalnie dobrze znoszę widok krwi, a moja znajomość z przedmiotami ścisłymi również nie należała do najłatwiejszych. Tym samym musiałam zrezygnować ze swoich wielkich planów. Całe szczęście, że nie każdego to dotyczy. Są przecież ludzie, którzy jak sobie za młodu coś postanowili, to zrobili wszystko, aby dotrzymać słowa, i to niezależnie od tego, ile kosztowało ich wyrzeczeń...
MAM TĘ MOC, MAM TĘ MOC, ZNISZCZĘ WASZE WYOBRAŻENIE HISTORII W JEDNĄ NOC!
Lena również od dziecka wiedziała, kim pragnie zostać. Jej miłość do łyżwiarstwa figurowego była na tyle silna, że już od najmłodszych lat umiała zwalczać wszelkie pokusy, mogące zrujnować jej wszelkie plany. Bezgraniczne oddanie mroźnej pasji wyniosło ją na szczyt, a udział w Zimowych Igrzyskach Olimpijskich stanowiło odpowiednik flagi, wbijanej w ziemię jako wyraźny znak jej zdobycia. Niefortunny wypadek zrujnował dosłownie wszystko, nad czym tak pracowała. Wyraźnie dało się dostrzec, jak ta pewna siebie i swoich umiejętności dziewczyna znika pod skorupą zgorzkniałej dziewuchy, obwiniającej cały świat za to, co wydarzyło się tego felernego dnia na lodowisku. Dopiero spotkanie z Krzyśkiem sprawiło, jakby strzelił w nią piorun. Uważnie doglądałam, jak wzajemna niechęć przeistacza się w nić porozumienia. Przeżywający podobne rozterki, rozumieli się bez zbędnego gadania. Jak nikt inny wiedzieli, co trzeba zrobić, aby wymusić działanie na tym drugim, co dawało całej historii mocy.
Choć opis wyraźnie wskazywał na sportowe nurty, gdzie wydarzenia będą mocno powiązane z taflą lodu, to tak naprawdę – w obliczu obecnych rozterek – zeszły one na dalszy plan. Pani Małgorzata Falkowski skupiła się na uczuciach. Ludzkich emocjach oraz rozterkach, jakie towarzyszą tym, którzy wiele stracili. Ukazała dwa przeciwstawne żywioły, podkreślając i tak widoczne gołym okiem różne charaktery oraz nastawienia do życia. Autorka postawiła przede wszystkim na udowodnienie nam, czytelnikom, że nieważne, ile razy upadniemy i zranimy, jeżeli znajdziemy sobie choćby iskrę siły, powstaniemy z chłodnej ziemi, spoglądając triumfalnie w kierunku parszywego losu. Jednakże, z bólem serca, muszę oznajmić, że brakowało mi tego głównego elementu. Wielokrotnie wspominany, ściśle powiązany z fabułą, a i tak poszybował na inny fragment lodowiska, aby w cieniu ludzkich tragedii kręcić swoje piruety. Jak przy wątkach poświęconych Lenie dało się je jakoś odczuć, tak przy Lukim kompletnie tego nie doświadczyłam. Gdyby nie znaczny element na okładce oraz krótkie wspomnienie przeszłości chłopaka, ciężko byłoby go powiązać z hokejem. I zapewne wielu fanów tych dyscyplin poczuje się przez to rozczarowanych. Natomiast co się tyczy innych spraw...
„Na lodzie” czyta się z prędkością światła. Byłam zdumiona, że ledwo co zasiadłam do książki, a już ją muszę odłożyć, gdyż widzę kropkę oznajmiającą „metę”. Lekka jak łyżwiarka w powietrzu, dostarczyła wielu wrażeń, lecz wyczułam tutaj wiele niedopowiedzeń. Pani Małgorzata napoczęła pewne wątki, dała je posmakować, aby później pozostawić je na środku fabularnej drogi, nie oglądając się za siebie. Sama terapia przyciągała uwagę, gdzie aż chciało się poznać każdego, kto na nią przybywał, lecz szybko mi ją ukrócono. Przypuszczam, że może mieć to związek z tym, iż autorka pragnęła umiejscowić tutaj wiele życiowych scen, związanych z naszą „lodowatą” parą, aby czytelnicy znacznie lepiej ich poznali, no, ale jeżeli mówi się „a”, to trzeba też powiedzieć „b”! Również mam pewne zastrzeżenia do samego finału. Dziwnie to zabrzmi dla tych, którzy go znają (i zapewne głośno zakrzyknęli, gdy odkryli intrygę pani Falkowskiej), ale parsknęłam przy tym śmiechem. Rozumiem, że w treści „Na lodzie” pojawia się wytłumaczalny wątek, ale i tak tego nie widziałam. Poza tym potoczyło się to szybko. O wiele za szybko, przez co wyczułam efekt spłaszczenia. Nawet odważę się stwierdzić, że chyba brakowało pomysłu na rozwinięcie tej sceny, przez co stworzono ją po łebkach, byle się z nią uwinąć. A szkoda, bo dałoby się z tego zgrabnie wyplątać...
ABY POROZUMIEĆ SIĘ Z DRUGIM CZŁOWIEKIEM, TRZEBA DOJŚĆ DO PORZĄDKU Z SAMĄ SOBĄ. TAK, LENA, MÓWIĘ O TOBIE.
Nie darzę sympatią ludzi, którzy, odnosząc sukcesy, zaczynają uważać się za lepszych od innych. Zadzierając nosa, spoglądają z niesmakiem na tych, co nie ryzykują, stawiając coś ponad wszystko inne. Za takiego typa człowieka można uznać Lenę. Niesłychana gwiazda w jeździe figurowej, praktycznie nie miała sobie równych, a w połączeniu z równie utalentowanym i poświęcającym każdą chwilę na paradowanie w łyżwach ukochanym, stanowili bezkonkurencyjny duet. Wydawałoby się, że również poza lodowiskiem są zgraną ekipą. Zakochani w sobie bez pamięci, wprost nie umieli odkleić od siebie rąk. Wypadek, zmiana partnerki, „zmuszenie” do terapii – wszystko to zaczęło wpływać na ich związek. A kiedy jeszcze do życia dziewczyny wkroczył stłamszony wyniszczającymi wspomnieniami Krzysiek…
Nie powiem, Lena zaimponowała mi swoją stanowczością i walecznością. Chociaż i tak przez większość książki widziałam ją jako odpokutowującą egoistkę, nie dało się zaprzeczyć, iż niejeden by się załamał na jej miejscu. Sam Luki, po utracie szansy na bycie sportowcem, pogrążył się w mrocznych myślach, kiedy ona uparcie stawiała kolejne kroki. Udowadniała, że jeżeli ktoś chce, umie zapanować nad słabościami. To zderzenie charakterów pomogło obojgu otworzyć oczy. Oczywiście nie obyło się bez przykrości, bo takowe dalej pojawiały się na ich drogach, jednak odkryli, iż zamykaniem się na nowości daleko nie zajdą. Co nie zmienia faktu, że bliżej mi było do Krzysztofa. Bywał udręczony, często popadał w melancholijny nastrój, to i tak przyjemniej było czytać poświęcone jemu fragmenty. Wspierany przez matkę i przyszłą bratową, szukający wsparcia w niezauważającym go ojcu totalnie różnił się od wspieranej przez rodziców dziewczyny, gdzie aż dało się odczuć stabilizację.No i w wątku Leny przemykał Jacek, jej ukochany, który już z paru kilometrów mi cuchnął fałszem. Autorka od początku kreowała go na kogoś, komu nie warto ufać, co nasiliło moją czujność. Człowiek myślący nie tym, co trzeba, równie pyszny i zapatrzony w siebie. Z zachowania przypominał mi bohaterkę z innej książki autorki, tudzież Karolinę z „ZaSKOCZ mnie”. I jak to sobie wkręciłam, tak nie byłam w stanie wyrzucić tego z głowy, a musicie wiedzieć, że nienawidziłam tej dziewuchy...
Podsumowując. Jeżeli spodziewacie się nietuzinkowych scenerii na lodowisku, gdzie łyżwiarstwo figurowe oraz hokej odegrają główną rolę, użyczając miejsca na krótkie chwile, to muszę was gorzko rozczarować. Pani Małgorzata Falkowska zapożyczyła te sportowe motywy, aby postawić naprzeciw siebie kontrastujące ze sobą charaktery, pozwalając im się wyspowiadać i sprawdzić, do czego się posuną, aby sprawdzić, czym tak właściwie jest życiowa równowaga. Szkoda tylko, że w tym emocjonalnym galimatiasie zabrakło miejsca na te chłodniejsze nurty, gdyż dzięki temu sam tytuł miał mocniejszy wydźwięk.