Siedem różnych kobiet, które właściwie nic nie łączy, trafia niespodziewanie do miejsca, które w pewien sposób można byłoby nazwać pustką, bo nie istnieją tu pojęcia czasu czy przestrzeni, tak jakby zawisły w próżni. Do głosu dochodzą tu jedynie myśli i emocje i to one będą grały pierwsze skrzypce w tej opowieści. Co się właściwie stało? Odpowiedź wcale nie jest oczywista, choć śmierć wydaje się najbardziej prawdopodobna. Powoli wszystko zaczyna nabierać sensu, kiedy poznajemy kolejno ich historie. Każda z nich jest przejmująca, porusza do głębi i prowokuje do zadawania wielu pytań na temat: istoty kobiecości, nieuchronności śmierci, bezbronności kobiet w patriarchalnym świecie, wreszcie potrzeby każdego człowieka do manifestowania swojego „ja”.
„Oneiron” to bardzo wymagająca i emocjonalna książka, bo Laura Lindstedt żongluje uczuciami, potrafi nazwać rzeczy nieoczywiste, jakby widziała więcej, zaglądała głębiej, potrafiła wyłuskać sens z czegoś niepozornego, wydawałoby się nawet nieistotnego. Fenomen tej powieści polega też na tym, że autorka tworzy mozaikę różnych narracji w zależności od tego, której kobiecie oddaje głos. To wręcz niesamowite, jak potrafi dopasować słowa, atmosferę, obrazy do danej postaci i jej historii. I choć wydawałoby się, że wszystkie powinny być traktowane równorzędnie, to w pewnym momencie jedna z bohaterek zagarnia dla siebie całą uwagę kosztem reszty i zaczyna krzyczeć. Robi to bardzo głośno, może też dlatego, że w pewnym sensie reprezentuje kobiecą społeczność żydowską i jej problemy. W każdym razie ja tak to odebrałam, więc nie jestem do końca pewna, czy faktycznie o to chodziło, czy może kryje się za tym jeszcze coś innego. Mamy tu do czynienia z manifestem, który choć na początku wydaje się kontrowersyjny, jak sama bohaterka, to jednak na koniec wzbudza szacunek i nabiera sensu i nowego ważnego znaczenia. I przyznaję też, że miałam taki moment, że przerósł mnie ten wątek, że się zatrzymałam i musiałam na trochę odłożyć przez niego książkę, ale kiedy do niej wróciłam i przekonałam się w jakim kierunku właśnie ta jedna opowieść podążyła, byłam naprawdę bardzo pozytywnie zaskoczona i za to wielki ukłon w stronę autorki.
To jest taka książka, która działa jak bomba z opóźnionym zapłonem, a kiedy następuje eksplozja, w tym wypadku oczywiście emocjonalna, to potem trudno się pozbierać. To jak Laura Lindstedt po kolei odkrywała karty i zamykała każdą z 7 historii, to było prawdziwe mistrzostwo świata. Przez długi czas po skończeniu lektury trudno było mi się pozbierać. Zastanawiam się też, ile w tym wszystkim zasługi tłumacza Sebastiana Musielaka? Mam wrażenie, że dołożył tutaj ważną cegiełkę. To już kolejna świetna pozycja, jeśli chodzi o Serię Dzieł Pisarzy Skandynawskich. Mam nadzieję, że zostanie doceniona, bo naprawdę na to zasługuje, ale też wiem, że to taka książka, która może mieć różny odbiór, która jest naprawdę trudna, sama się przekonałam, kiedy musiałam ją na trochę odłożyć. Jak dobrze, że w porę się opamiętałam i dałam sobie szansę na przeżycie prawdziwej literackiej uczty zakończonej wisienką na torcie… Jeszcze tylko wspomnę, że kocham wszystkie okładki z tej serii, a ta jest chyba najbardziej skandynawska…
Dziękuję Wydawnictwu Poznańskiemu za egzemplarz do recenzji!