Nikt z nas nie jest idealny. Choćbyśmy chcieli, prędzej czy później popełnimy pozornie drobny błąd, który niestety może zaważyć na tym, jak będziemy postrzegani. I to w naszym interesie zostaje kwestia tego, czy postanowimy go naprawić, modląc się o uzyskanie drugiej szansy, czy jednak pozwolimy, by tocząca się ze wzgórza skała dalej siała spustoszenie. Zazwyczaj wybieramy mniejsze zło. Okazujemy skruchę, eliminując jej skutki, dzięki czemu zasługujemy na łagodniejszy wyrok w oczach innych. Stąpamy niczym po kruchym ludzie, uważając na każdy najdrobniejszy krok, by uzyskać upragnione wybaczenie. Tylko nigdy nie możemy wiedzieć, czy to nie jest gra. Gra pozwalająca uśpić czujność, by móc zaatakować ze zdwojoną siłą, siejąc przy tym wymarzone spustoszenie...
POKÓJ NIGDY NIE BYŁ OPCJĄ
Po spektakularnym zakończeniu „Mroku”, wyczekiwanie na „Iskrę” stało się niemal moim priorytetem. Nieświadomość tego, co dzieje się z bohaterami doprowadzała do granic szaleństwa! Dlatego też ledwo co powstrzymywałam się przed piciem herbatek uspokajających, wyrywaniem włosów oraz obgryzaniem paznokci, kiedy dostrzegałam przesuwającą się premierę. To sprawiło, że ponowne wkroczenie do świata Zaprzysiężonych stało się dla mnie intensywniejsze. Pierwsze rozdziały, przypominające poruszający się na wietrze niepewny płomień świecy, tylko wzmagały apetyt na mocniejsze doznania, których – na całe szczęście – nie zabrakło. Urywające narracje dolewały jedynie oliwy do ognia. Przeskakujące w kulminacyjnych momentach, pozwalały wzniecić ogień ekscytacji, niepewności i frustracji. Pomieszane z ogromem tajemnic, wiszących w powietrzu skomplikowanych intryg oraz ogromem podchwytliwych wątków, wprowadzały zdrowy chaos, napędzając lawinę zwaną pożądaniem. Pożądaniem wiedzy oraz magii, jaka otaczała bohaterów. Czułam jej wzmocnione działanie, całkowicie otworzyłam się na te przepełnione mocą doznania. Z precyzją ryjącego w ziemi kreta zagłębiałam się w tym świecie. Nie zamierzałam poprzestać na zerwaniu z niego warstwy wierzchniej. Liczyło się tylko to, by całkowicie się przede mną obnażył, na co Alicja Wlazło, choć niechętnie, przystanęła. Nadal pozostaje wiele niewiadomych, do których nie jestem w stanie się dobrać, lecz udzieliła mi odpowiedzi na wiele zabłąkanych w umyśle pytań, dzięki czemu czuję się jeszcze bardziej zżyta z tym fantastycznym światem. Światem, który zawsze znajdzie sposób, aby zaczaić się za plecami i wbić w nie sztylet. Tak… zakończenie „Iskry” ścina z nóg, a każda próba podniesienia się nie przynosi zamierzonego efektu. Alicja – coś ty znowu odwaliła?
Jak w poprzednim tomie fabuła najczęściej kręciła się wokół Ziemi, iście związanej z pragnącą odzyskać swoich bliskich Laureen, tak w „Iskrze” możemy – wreszcie – w pełni podziwiać widoki terenów zamieszkałych przez Zaprzysiężonych. Surowe warunki Daenionu, choć pozornie niesprzyjające zamieszkiwaniu tamtejszych rejonów, zawładnięte przez obdarzonych magią wojowników, zyskiwały w oczach. Wybitnie uświadamiały, że nie służyły one przede wszystkim do odpoczynku. Przebywając tam, miało się pewność, iż wkrótce zacznie się wylewać siódme poty lub wyczekiwać na zadania, pozwalające odkrywać dalsze ziemie. Ziemie przesiąknięte innymi barwami, naznaczone obcą kulturą, deptane przez odmienne gatunki, gdzie te nie zawsze posiadały pokojowe namiary. Do ukazania tak drastycznych różnic warunkowych trzeba posiadać olbrzymią wyobraźnię oraz umiejętność ukazywania ich, by zachwycać, a nie zadręczać czytelnika, co niewielu jest w stanie osiągnąć. W przypadku autorki nie trzeba się o to martwić. Syte opisy nie kolidują z dynamizmem akcji. Stają się jednością, gotową na to, by komuś służyć.
Nie samym pędem za niebezpiecznymi zdarzeniami, przelewami krwi (zarówno winnych, jak i niewinnych) oraz zwalczaniem skomplikowanych ścieżek losu człowiek żyje, dlatego należałoby zadbać o uspokojenie wewnętrznego pożaru. Ugaszenie jego części, aby ten nie spopielił każdego skrawka ziemi. A że autorka uwielbia szaleństwa, obawiałam się, czy nadejdzie chwila spokoju. Niepotrzebnie. Alicja Wlazło zadbała o zdrowie czytelników, nie chcąc mieć nikogo na sumieniu. Po każdej fabularnej burzy pozwala słońcu wyłonić się zza ciężkich chmur, byśmy mogli ogrzać się w jego cieple i uspokoić rozszalałe serce. Może to sprawiało, że otrzymywała czas na podłożenie kolejnego ładunku wybuchowego, jednak to uczy cieszenia się chwilą. Trochę dziwnie to brzmi, ale taka jest prawda. W połączeniu z historią pomaga w nauce doceniania tego, co się dostaje. Życie wielokrotnie może nam wkładać kamienie do butów i obsypywać bieliznę proszkiem wywołującym swędzenie, ale gdy tylko będziemy skupiać się na problemach, prędzej czy później oszalejemy. A na to nie można pozwolić!
POPEŁNILIŚMY JUŻ TYLE BŁĘDÓW… PORA NA KOLEJNE!
W życiu Laureen, a raczej Kalisty, zaszły kolejne zmiany, tym razem teoretycznie dobrze zaplanowane. Jako nowicjuszka w szeregach Zaprzysiężonych mogła wreszcie przestać udawać kogoś, kim nie jest. Zrzucić maskę i ukazać drzemiącą w duszy prawdziwą naturę. Sięgnąć po upragnioną wiedzę, chłonąć ją i udoskonalać techniki walk, pozwalające jej przetrwać w tak brutalnym świecie. Teoretycznie, gdyż nadal ciążyły na niej pewne przyrzeczenia, o których nie zamierzała zapomnieć, co wyraźnie odbijało się na relacjach kobiety z pozostałymi. Choć znalazła sprzymierzeńca w Sigarrze, mężczyźnie gotowym brać na siebie całe jej cierpienie, wyraźnie odczuwała, jak ich pozornie silna więź oraz zrozumienie powoli słabną. Ośli upór Liz wyraźnie wzmagał niechęć Zaprzysiężonego do planu. Dostrzegając w nim same wady, uparcie odmawiał wcielenia go w życie, czym niezmiernie ją ranił. Ale wiecie co? Tak właściwie Sigarr… sam nie wiedział, czego chce. Raz pozwalał kobiecie się do siebie zbliżyć, by parę uderzeń serca później skutecznie ochładzać ich i tak napięte relacje. Po części wina leżała po stronie niezdecydowanej Kalisty, która także do końca nie wiedziała, czy pozwolić sobie na nowe uczucie, czy też czekać cierpliwie na wieści o mężu, ale sam Zaprzysiężony niczego nie ułatwiał. A to spowodowało, że została otworzona furtka dla kogoś zgoła innego. Kogoś, kogo już w pierwszym tomie pokochałam do szaleństwa i piszczałam z radości, gdy dostał więcej przestrzeni do pokazania swojej cudowności. Tak, tak, mowa o Silimirze, którego oficjalnie mianuję moim książkowym mężem! Mężczyzna zdobył mnie swoją inteligencją oraz chłodną kalkulacją, a przede wszystkim zdrowym rozsądkiem. Zdarzało mu się popełniać błędy, jednak kiedy było trzeba, stawał na wysokości zadania, oferując pomocną dłoń. No i – jakżeby inaczej – w wielu aspektach nadal pozostał wielką niewiadomą, no ale w jego przypadku było to sporym pozytywem. Także wykrzyczę to głośno i wyraźnie: JESTEM W #TEAMSILIMIR! I się tego nie wstydzę!
Pamiętam, jak niegdyś Nancy zrobiła na mnie dobre wrażenie. Serdeczna kobieta, totalne przeciwieństwo nieumiejącego panować nad sobą Ladysława, była niczym zbawienna maść na trudno gojące się rany. Dlatego jej obecne zachowanie sprawiało, że miałam spory mętlik w głowie. Sympatia, jaką obdarzyłam bohaterkę, przez co często przyłapywałam się na tym, że jestem względem niej podejrzliwa. Przestawałam jej ufać, co przy „Mroku” byłoby to nie do pomyślenia. Również inni objawiali swoje nieprzyjacielskie oblicza, skazując się na to, że nie wiedziałam, co tak naprawdę mam o nich myśleć. Ale to wyraźnie podkreśliło, że nawet najlepszym zdarzają się chwile słabości. Że również popełniają błędy, od których zależą losy innych. Że tak właściwie błądząc, próbując odnaleźć swój cel i go wypełnić. Tym samym nie można im odmówić autentyczności, bo cóż… przecież nie zalicza się ona do zdradzieckiej perfekcyjności.
Podsumowując. Wrzesień, październik, listopad… Nie mogłam się doczekać, aż „Iskra” trafi w moje ręce, a kiedy tylko ją dorwałam, pochłonięcie jej stało się moim priorytetem. I ani trochę nie żałuję, że przez to przestawałam istnieć dla reszty świata, bo na taką kontynuację warto było czekać. Dostałam właśnie to, o czym skrycie marzyłam: przemyślane w każdym calu intrygi, czy rozrastające się niczym chwasty tajemnice. Nie zabrakło też miejsca na porywającą akcję, po której żaden włos nie znajduje się w tym samym miejscu, co przed wyruszeniem w fantastyczną, pełną niebezpieczeństw przygodę. Dlatego też ponownie zaryzykuj i oddaj się w ręce Zaprzysiężonych lub stań się pożywką dla potępionych, ale jedno jest pewne: Jeżeli znasz „Mrok”, koniecznie dorwij swój egzemplarz „Iskry”. Gwarantuję swoim nazwiskiem, że warto było wykazać się cierpliwością, by otrzymać taką dawkę sytej kontynuacji, gdzie zakończenie bez wahania wyszarpuje serce z piersi!