Tarantino miałby tu używanie. Jeśli ktoś kiedykolwiek miałby zekranizować „Pakt Milczenia”, to właśnie on - mistrz przesady, szyderczej, absurdalnej i wypełnionej po brzegi przemocą. Wyobraźcie sobie tylko, jaki kształt w jego rękach przybrałaby historia, w której na przeklętej ziemi spotykają się: seryjny morderca, istota ucieleśniająca zło, zmarli regularnie powracający z miejsca wiecznego spoczynku i autodestrukcyjna natura człowieka. Po prostu jazda bez trzymanki w stylu bękarta kina!
Myślę, że panowie – mam oczywiście na myśli Michała i Quentina – dogadali by się nie tylko pod względem rozmiarów demolki, jaka miałaby się rozegrać na naszych oczach, wyważenia klimatu grozy i slashera oraz miejscowego ich ukarykaturalnienia, ale również, co do odbrązowionej wersji mitu „wspaniałej Ameryki”. Musicie bowiem wiedzieć, że znakiem rozpoznawczym Ferka jest jego uwielbienie folkloru zza wielkiej wody. Nie jest to jednak fascynacja pozbawiona głębszej refleksji. Bez jawnych i ukrytych aluzji więc za pewne by się nie obeszło.
W „Pakcie Milczenia”, podobnie jak w „Wyspie rozkładu” („Świntuch”), czerpiąc pełnymi garściami z podań i legend kraju Wielkiego Brata, autor bezceremonialnie wrzuca czytelnika w paszczę wygłodniałego lwa. Tym razem jednak robi to stopniowo. Zaczyna snuć swoją opowieść w momencie, gdy wolna od złych przeczuć para przybywa do Ely. Są młodzi, zakochani i chcieliby szybko pozbyć się kłopotów finansowych. Dlatego, chociaż im to nie w smak, ze względu na możliwość otrzymania pokaźnego spadku, pozostają w domu dawno niewidzianego i niezbyt sympatycznego – oględnie mówiąc - wuja. I jak, to zazwyczaj w horrorach bywa: uporczywe ignorowanie znaków ostrzegawczych (niby żywa cioteczka Wendy; zamknięty, tajemniczy pokój; podejrzane mięsne potrawki; walące po oczach „Figure with meat” Francisa Bacona) źle się kończy. Nie będzie więc dla nikogo zaskoczeniem, że nasza łasa na kasę para, na własne życzenie wdepnęła w niezłe szambo. Zdziwienie nadejdzie dopiero później, wraz z odkryciem jak jest ono głębokie, cuchnące i krwawe. Nie, nie liczcie na żadną taryfę ulgową, a tym bardziej znieczulenie…
Od pierwszych stron oplata nas mroczny klimat miasteczka, w którym nie tylko mieszkańcy, ale i pogoda jest dosyć dziwa – ponura, mglista i wysycona chłodną wilgocią. Dosyć szybko orientujemy się więc, że nie tylko ekscentryczny wuj ma swoje tajemnice, ale, że całe Ely zostało napiętnowane, na długo przed tym zanim ten się tutaj wprowadził. Autor nie pozwala nam jednak zbyt szybko połączyć faktów, nie wykłada od razu wszystkich kart na stół. Miesza tropy, gra z nami w ciuciubabkę, nie zdradzając, jaką rolę do odegrania w tym przenicowanym świecie mają poszczególni bohaterowie. Początkowo „Pakt Milczenia” kojarzył mi się nieco z serialem „Stamtąd”. Wiecie: połączona tragedią zamknięta społeczność, małe miasteczko, funkcjonujące jakby poza czasem i na własnych zasadach, nękane przez brutalną nadnaturalną siłę. Jest to jednak dosyć odległe skojarzenie, więc się nim za bardzo nie sugerujcie – na pewno nie pomoże wam rozwikłać zagadki. Intryga Ferka, chociaż też narasta wokół miejsca, które mogłoby uchodzić za karmiący się niegodziwością przedsionek piekła, to ostatecznie skręca w innym kierunku.
Oczywiście mamy tutaj do czynienia z pełnokrwistym horrorem ekstremalnym. Niejednokrotnie spotkałam się z zarzutem, że ten podgatunek służy tylko do wywoływania mdłości i skrajnego obrzydzenia, że to zlepek grafomańskich, następujących po sobie, epatujących skrajną przemocą scenek. Ferek udowadnia, że wcale nie musi tak być. W jego powieści znajdujemy bowiem coś więcej: prastarą siłę, odwieczną tęsknotę, ból rozstania, miłość, która chciałaby pokonać śmierć, zemstę, która nie przynosi oczyszczenia i wiele ludzkich ułomności, którymi karmimy zło. Ponadto po wycięciu rozbudowanych opisów tortur i malowniczych, groteskowo przerysowanych zgonów, pozostaje nam całkiem fajna, mroczna historia, która obroniłaby się także jako „zwyczajna” powieść grozy. Można by nawet pomyśleć o jej podwójnym wydaniu: wersjach soft i hard - jako edycji limitowanej, dla twardzieli o żelaznych żołądkach. Ciekawi mnie jak by to mogło wyjść.
Czy „Pakt Milczenia” jest powieścią krwawszą od „Wyspy rozkładu”? Poplątaną bardziej – to na pewno. Co do poziomu brutalności trudno udzielić mi jednoznacznej odpowiedzi. Może wynika, to z tego, że Świntuch miło całego swojego zwyrodnialstwa był postacią tragiczną, która budziła współczucie? W „Pakcie…” takiej postaci-wytrycha nie ma (chociaż przyznaję, ociupinkę pretenduje do tej roli cichy miasteczkowy bohater). To co na pewno obie powieści łączy, to jasny przekaz wedle którego czynnik ludzki jest złu niezbędny, bez niego nie mogłoby się ono przebudzić. Po prostu: bez człowieka nie ma bestii.
To książka dla specyficznego czytelnika. Rozsmakowanego w dynamicznej i krwawej rozrywce, świadomego tego czym jest horror ekstremalny, lubującego się w przesadzie, także tej dalekiej od realizmu. Niech Michał napisze jeszcze kilka takich powieści, a już całkiem wybije mi z głowy mrzonki o podróży do Stanów. Świry to jednak mają tam za duży rozmach.
[współpraca reklamowa barter]