Rodney David Wingfield zapewnił sobie poczesne miejsce w dorobku literatury kryminalnej rodem z Wysp, choć niestety niczego więcej już nie napisze. Urodzony w 1928 i zmarły w 2007 roku scenarzysta radiowy i telewizyjny oraz autor tekstów satyrycznych (pisywał m. in. dla Kennetha Williamsa, twórcy znanego cyklu angielskich komedii Carry on) pozostawił nam w spadku, poza słuchowiskami radiowymi i innymi pracami, sześciopowieściowy cykl o perypetiach inspektora brytyjskiej policji kryminalnej Jacka Frosta. W momencie, kiedy sięgałem po powieść Frost i sroga zima, przedostatnią w cyklu, o tym wszystkim nic nie wiedziałem, nazwisko autora było mi obce i Bogiem a prawdą sam nie wiem, co mnie do tej lektury podkusiło.
Książka solidnej objętości nie rzuca na kolana okładką – jej szata graficzna mnie nie przekonuje. Gdy tylko zacząłem czytać, w duchu aż jęknąłem; znów pedofile. Włączam radio – pedofile, włączam TV – pedofile. Wszędzie pedofile: w powieściach, w szkołach, nawet w Kościele. Problem ważny, ale ile można o jednym i tym samym, tak jakby innych tematów nie było? Już po kilku chwilach lektury miałem wrażenie, iż mam w ręku klon kryminału made in Sweden, w dodatku niezbyt udany, gdyż usiłujący zamiast ważkich problemów społecznych wykorzystać to, co najbardziej bulwersujące, ale wcale nie najpowszechniejsze, ani nie najważniejsze, czyli krzywdę dzieci. Na szczęście w trakcie lektury okazało się, iż tym razem całkowicie się omyliłem.
W niewielkim miasteczku Denton w Wielkiej Brytanii, ale też nie tak do końca małym, skoro ma własną jednostkę policji, wydział kryminalny i patologa z prawdziwego zdarzenia, inspektor Frost zmaga się z kilkoma śledztwami. Szkielet wykopany w ogrodzie jednego z domów jednorodzinnych, porwania kilkuletnich dziewczynek zakończone zabójstwami, seryjny włamywacz, seryjne zabójstwa prostytutek… Dużo jak na taką małą mieścinę, ale przy okazji, przez skojarzenie z Polską, obciążenie pracą służ policyjnych raczej średnie. Jak nasz bohater pociągnie te postępowania, nie będę Wam zdradzał. Niełatwy do przewidzenia ciąg dalszy każdego z wątków jest niewątpliwym atutem tej opowieści, choć czytelnik może tego próbować tylko na wyczucie – pisarz nie ujawnia mu elementów niezbędnych do uporządkowania układanek, dopóki nie zrobi tego sam Frost, a wtedy jest już za późno.
Podobał mi się klimat powieści; nieco mroczny, wiejący chłodem, współgrający z zimą i śmiercią. Osoba głównego bohatera niezwykle wyrazista, spójna i przekonująca, podobnie jak postacie drugoplanowe. Idealnie przedstawiona atmosfera wydziału kryminalnego borykającego się z ograniczeniami „sił i środków”. Celnie oddane typowe okazy policyjnych nieudaczników oraz szefów biurokratów, którzy czują się urzędnikami, a nie policjantami. Charakterystyczny rys, który Anglikom znany od jest dawna, a u nas dopiero się w całej okazałości ujawnia, gdyż za komuny nie istniał, czyli liczenie pieniążków za nadgodziny, paliwo i inne koszty oraz kalkulowanie, czy można wydać jeszcze troszkę, by ratować czyjeś życie, czy lepiej zaoszczędzić i liczyć na awanse oraz nagrody przynależne sprawnemu dowódcy-administratorowi-urzędnikowi. Słupki statystyk, słupki kosztów, jakby policja była bankiem albo sklepem. Znak naszych czasów, a na pewno topos świata kapitalistycznej przyszłości.
Wszystko to sprawia, iż powieść, choć tomisko jest zdecydowanie opasłe, czyta się błyskawicznie. Cały czas popędza nas ciekawość, a niesie wartka akcja i współgrające z nią tempo narracji oraz zmiany klimatu opowieści i zachowania bohaterów korespondujące z ich wewnętrznymi przeżyciami. Świetnie ukazane są patologie, jakie w życie prywatne wprowadza oddanie służbie oraz druga strona medalu, czyli skutki, jakie może rodzić brak zaangażowania w nią. Frost nie jest sztywniakiem ani geniuszem z kryminalnej kreskówki a la Sherlock Holmes. Jest wirtuozem działającym w stanie permanentnego niedostatku mocy przerobowych, a co z tego wynika, również chronicznego braku informacji. Wykonać zadanie, gdy ci niczego nie brakuje, to pikuś. Robić swoje, i to skutecznie, gdy nie masz ku temu środków, a przełożeni raczej przeszkadzają niż pomagają – to jest sztuka. Wykorzystać łut szczęścia, skojarzenie wywołane strzępkiem informacji, to jest to! O takim mistrzu to opowieść, choć mistrz nieco zdegenerowany, ale czyż może być inaczej? Kto wystarczająco długo robi przy śmieciach lub trupach, zawsze przesiąka ich zapachem. Nawet jeśli inni tego nie czują, owa woń towarzyszy mu wszędzie. Na zawsze pozostaje w mózgu.
Proza Wingfielda jest niewymagająca. Język łatwy w odbiorze, obrazowy i plastyczny, dynamiczny i adaptujący się do postaci oraz zdarzeń sprawi, iż czytelnik początkujący przeżyje przygody Frosta nie mniej niż koneser. Dzięki takiemu stylowi jest to także powieść, od której można rozpocząć znajomość z kryminałem, więc polecam nie tylko miłośników gatunku. Wprawdzie jest to rzecz w sam raz na jeden raz, a i tłumacz* mógł się lepiej przyłożyć, lecz i tak powieść na pewno warta jest poznania. Dobra rozrywka w mrocznych klimatach, które nie obciążą waszej psychiki na dłużej, niż trwa lektura. Szczerze zachęcam do spotkania z Frostem
Wasz Andrew
* Oczywiście mogą to być pomyłki autora, nie porównywałem z oryginałem, ale np. na stronie 327 czytamy: „Nie wiedziałem, że ta przeklęta pukawka wypali akurat w tej chwili… On zarobił połowę naboi, a reszta znalazła się w mojej nodze”. Każdy, kto ma choć jakie takie pojęcie o broni wie, iż nabój jest przed strzałem, a po jest pocisk (lub pociski) i łuska. Inna sprawa to liczba mnoga. To była stara strzelba, a nie UZI! Może była nabita śrutem? Można się tylko domyślać.
Tłumacze i autorzy kryminałów mają szczęście, iż nikt ich nawet zbytnio nie opluwa za takie błędy, za które w marynistyce przeciągnięto by ich pod kilem, powieszono na rei, a na koniec wyrzucono za burtę. Szkoda, że jak dotąd tylko miłośnicy morza wymusili na autorach dla nich piszących (i tłumaczących) znajomość tematu, za który się biorą, a osiągnęli to konsekwentną krytyką merytorycznych wpadek. No, ale żeby tak krytykować, trzeba samemu dobrze orientować się w temacie, tymczasem większość krytyków nie widziało nigdy zwłok, nie miało w ręku broni...