Dziękuję wydawnictwu Rebis za przekazanie mi egzemplarza książki przedpremierowo.
Do książki „Miasto duchów” Bena Creeda przyciągnął mnie opis, który łączył świat muzyki ze światem zbrodni. Czy to się udało?
Swoją powieść Ben Creed umieścił w stalinowskiej Rosji, sześć lat po wojnie, kiedy to mieszkańcy Leningradu pamiętali jeszcze piekło oblężenia i głodu. Porucznik milicji Rewol Rossel, były skrzypek, zostaje wezwany do odkrytych przez maszynistę ciał. Ofiar jest pięć i są okaleczone w sposób utrudniający identyfikację. W trakcie śledztwa, którego nie ułatwiają Rosselowi komunistyczne organizacje, porucznik orientuje się, że cała sprawa jest z nim niebezpiecznie powiązana.
Książka Creeda jest… bardzo męska, jeśli można w ogóle tak to ująć, bo ja nie znoszę takich podziałów. Ale to twarda powieść, wypełniona brutalnością nie tylko samej zbrodni, ale i komunistycznej Rosji. Klimat jest ciężki i przytłaczający. Strach towarzyszący bohaterom na każdym kroku, podczas gdy powinni we własnym kraju, we własnym domu czuć się bezpiecznie, udziela się także czytelnikowi.
Przez książkę brnie się jak przez syberyjski śnieg, który sięga do pasa. Z początku akcja przesuwa się niespiesznie, Rewol jest daleko od jakiegokolwiek przełomu w sprawie. Styl autora jest do tego mało dynamiczny, choć nie odbiera to przyjemności z czytania. Wręcz przeciwnie, wprowadza w ten duszny, klaustrofobiczny klimat grozy i terroru jeszcze bardziej. Mniej więcej po dwusetnej stronie wszystko zaczyna łączyć się w całość, a sprawa dąży do finału już bezpośrednio.
Największym plusem tej książki dla mnie jest powiązanie zbrodni ze światem muzycznym. Z przyjemnością czytałam o próbach do wielkiej opery, o nauce w konserwatorium. Szczerze żałowałam Rossela, który nie mógł już zagrać na skrzypcach i bardzo za tym tęsknił, choć twierdził, że jest inaczej. Dla mnie samej muzyka jest jednym z najważniejszych rzeczy w życiu i choć na niczym nie gram, jestem w stanie wyobrazić sobie rozpacz utalentowanego muzyka po straconej szansie.
Wielką sympatią obdarzyłam też główną żeńską bohaterkę, Tatjanę, która w czasie wojny była jedną ze sławnych „nocnych wiedźm”, rosyjskich kobiet, które w czasie II wojny światowej pilotowały bombowce. Imponującym jest, że taki oddział w ogóle powstał i bardzo żałuję, że tak mało się o nim mówi, (aczkolwiek przynajmniej się śpiewa, bo Sabaton ma w swoim repertuarze o nich piosenkę ;).
Minusem książki może być fakt, że bohaterów, przynajmniej na początku była cała grupa. Rozumiem, że autor chciał przedstawić nam pozostałych milicjantów posterunku nr 17, ale na dobrą sprawę nie odgrywali oni większej roli w historii. Ostatecznie cała sprawa i tak zawęziła się tylko do dwóch osób. Co jednak mi się bardzo podoba to wplątanie w historię postaci autentycznych jak Beria czy Szostakowicz. Nawet jeśli cała sprawa jest fikcją, fakt, że można wpleść w to ludzi żyjących wtedy naprawdę i włożyć im w usta jakieś słowa, zmusić do jakichś gestów, uważam za siłę literatury.
Podsumowując, książka raczej nie będzie podobała się każdemu, ponieważ nie jest powieścią idealną do tego, żeby odpocząć z nią przy trudach dnia. Klimat choć ciężki i przytłaczający, mnie jednak przekonał. Stalinowska Rosja jawi się przez to jako jeszcze bardziej przerażająca niż można było sobie to wyobrazić, czytając książkę w bezpiecznym miejscu z kubkiem herbaty i pod ciepłym kocem.